13 lutego 2017

Pacjent, którego nigdy nie zapomnę cz.1

Jarosław Kosiaty

Kolejny dzień pracy. Wirusy szaleją. Poczekalnia pełna pacjentów. Później jeszcze dyżur na pogotowiu. Pod koniec dnia rozpoznajesz u siebie początki zespołu otępiennego i tylko dzięki adresowi na pieczątce wiesz, gdzie podążyć na nocleg. Z kubkiem gorącej kawy zagłębiasz się w ulubionym fotelu… Myśli jednak same wracają do ludzi, których dzisiaj spotkałeś. Twarze zlewają się ze sobą, a szczegóły rozmów odpływają powoli do krainy niepamięci…

Czasem jednak jakiś człowiek i jego historia zostają z Tobą na dłużej. Tak jak oczy pewnej staruszki. Kolega na oddziale długo tłumaczył, na czym polega czekający ją następnego dnia zabieg. Wyjaśniał szczegóły techniki operacyjnej, wyliczał wszystkie możliwe powikłania. Ona słuchała cierpliwie. Na końcu, zapytana o zgodę, uśmiechnęła się tylko i powiedziała cicho: – Przeżyłam Gomułkę, Gierka i Jaruzelskiego to i operację przeżyję. I… przeżyła (w dobrym stanie ogólnym i bez komplikacji). Kultura masowa skrzętnie skrywa starość, która tylko czasem jest pokazywana przy okazji reklamy niektórych leków. Zanika także szacunek dla ludzi starszych, co widać m.in. na forach dyskusyjnych w Internecie oraz w środkach komunikacji miejskiej. Nie korzystamy z wielkiej mądrości życiowej i doświadczenia tych osób, uważając, że sami wiemy wszystko najlepiej. Wypominamy, że musimy pracować na emerytów i rencistów, zapominając, jak ciężko żyło się i pracowało po wojnie, podczas odbudowy kompletnie zniszczonego kraju. Na ulicy i w mediach ludzie starsi stali się „przezroczyści”, nie zauważamy ich. W naszej pracy jest wszystko: krew, pot i łzy. Znamy dobrze gorzki smak porażki, ale i uczucie radości z wygranego pojedynku o życie człowieka. Są także sytuacje, których wspomnienie wywołuje uśmiech, choć gdy miały miejsce, nie wszystkim było do śmiechu. Tak jak pewnemu mężczyźnie z cukrzycą. Nigdy nie zapomnę wyrazu jego twarzy, gdy odzyskał przytomność i zobaczył pochylającego się nad nim czarnego jak smoła naszego kolegę Murzyna, który pytał łamaną polszczyzną: – Jak sze pan czuje? Każdy z nas ma pacjentów, którzy zostawili po sobie trwały ślad w pamięci. Niedawno poruszyłem ten temat na łamach portalu dla lekarzy Esculap.com. Przyszło mnóstwo listów. Oto niektóre. Wiele lat temu, przed erą urządzeń USG, detektorów tętna płodu i tym podobnych aparatów wspomagających medycynę, objąłem dyżur na oddziale ginekologiczno-położniczym w pewnym szpitaliku powiatowym. Były to czasy, kiedy w szpitalu czterooddziałowym dyżur pełnił jeden lekarz lub dwóch, nie było anestezjologów (znieczuleniem do operacji była kapanka eterowa na maskę), po dyżurze pracowało się dalej normalnie, a ordynatorzy mieli 365 dni w roku dyżury pod telefonem. Na porodówkę przyjęto pacjentkę z początkową akcją porodową. Po kilku godzinach, wobec zanikającej czynności porodowej, po badaniu położniczym i stwierdzeniu całkowitego zaniku części pochwowej macicy (a więc w zaawansowanej fazie porodu) zadecydowano o podłączeniu kroplówki naskurczowej. Poród jednak nie postępował, a nad prawą pachwiną nagle pojawił się twardy, niebolesny, 12-centymetrowy guz. Tętno płodu było prawidłowe, stan rodzącej także nie budził obaw. Wobec braku postępu porodu i niejasnej sytuacji klinicznej  zdecydowano wykonać cięcie cesarskie. Do asysty miałem kolegę chirurga, a znieczulenie eterowe realizował lekarz dermatolog. Ordynator pozostał („w cywilu”) w odwodzie jako doradca. Przystąpiliśmy do operacji rutynowej, nie oczekując sensacji, a jednak los chciał inaczej. Po przecięciu powłok i otrzewnej nagle ukazała się nam rączka dziecka wśród odpływających wód płodowych. A gdzie ściana macicy?! Pęknięcie macicy nie wchodziło w rachubę, gdyż nie było krwotoku wewnętrznego. Przystąpiliśmy do wydobycia dziecka. Chłopiec był zdrowy, bez wad, ważył ponad 4 kg. No, ale po nitce do kłębka… Znaleźliśmy łożysko usadowione na zewnątrz obkurczonej macicy i częściowo na krezce jelita (to był ten guz nad prawą pachwiną). Obecność kolegi chirurga była niezwykle pomocna. Wykonaliśmy niezbędne czynności związane z zabezpieczeniem przed powikłaniami. Po operacji ochłonęliśmy i przeanalizowaliśmy przypadek. Tak, to była donoszona ciąża brzuszna, z żywym płodem, bez jakichkolwiek wad wrodzonych. Dalsza wieloletnia obserwacja dziecka, dzisiaj już dojrzałego mężczyzny, nie wykazała żadnych odchyleń od normy. Po wielu latach odwiedził mnie w poradni mój mały wówczas pacjent. Były wspomnienia, łzy, kwiaty… No i doszliśmy do wniosku, że gdybyśmy wtedy dysponowali aparatami USG, zostałby on wyeliminowany już na początku ciąży. (nadesłał I.S.)

Miałem dyżur w pogotowiu ratunkowym w Wigilię. Jeździliśmy trzema karetkami: reanimacyjną, wypadkową i ogólną. Nasza dyspozytorka należała do tych, które z założenia nie weryfikują żadnych wezwań. W efekcie tego dnia kręciliśmy się naszymi karetkami jak w młynie. Jeździliśmy dosłownie bez przerwy całą noc, a już po pierwszych dwóch godzinach mnogość wezwań spowodowała chaos. Doszło do tego, że karetka ogólna pojechała do zatrzymania krążenia, reanimacyjna była w drodze do wypadku, a ja, z moją wypadkową, jechałem do ostrej gorączki u dotychczas zupełnie zdrowego młodego mężczyzny. Z ostatniego wyjazdu wróciłem o 8.30, do końca dyżuru zostało jeszcze 30 minut. Byłem już porządnie zmęczony i głodny, z niemałą radością myślałem o czekającej na mnie kanapce. Zdążyłem jednak zaledwie wbić w nią zęby, gdy z głośnika rozległ się bezlitośnie beznamiętny głos dyspozytorki: – Panie doktorze, pacjent w ambulatorium. Niezmierzone, jak mi się wydawało, pokłady mojej cierpliwości skurczyły się do wartości praktycznie niemierzalnych. Pomyślałem, że zaraz eksploduję. Poszedłem do ambulatorium, gdzie czekał na mnie starszy, skromnie ubrany mężczyzna. Przywitałem go chłodno i spytałem krótko, o co chodzi. Pacjent poprosił o receptę na lek przeciwnadciśnieniowy i drugi „na prostatę”. Tłumaczył, że przyszedł akurat dziś, ponieważ nie zauważył, że kończą mu się leki, „a przecież idą święta!”. Zmęczony, głodny i – co tu kryć – zły na cały świat i tego biednego starszego mężczyznę dałem upust frustracji. Powiedziałem mu dosadnie, co myślę o jego braku przezorności w odniesieniu do własnego leczenia. Kategorycznie odmówiłem wypisania recept i zdecydowanie poprosiłem, żeby sobie poszedł. I poszedł. Nie pamiętam jego twarzy ani jak się nazywał, ale zapamiętałem jego nieco już przygarbioną sylwetkę, gdy wolnym krokiem zmierzał do wyjścia. Właśnie ten obraz powrócił po raz pierwszy tego samego dnia wieczorem, podczas składania świątecznych życzeń przy wigilijnym stole. Zrobiło mi się strasznie przykro, głupio i jak nigdy wcześniej potwornie wstyd. Dziś, po latach, myślę, że ten człowiek pojawił się właśnie w tym dniu nie tylko po swoje recepty. Z jakiegoś metafizycznego powodu pojawił się również, aby czegoś mnie nauczyć i pomóc mi dorosnąć zawodowo. Pomógł mi, choć ja nie pomogłem jemu. Zbadanie go, wypisanie recept i uzupełnienie dokumentacji zabrałoby mi przecież maksymalnie 15 minut. Dzięki temu pacjentowi zrozumiałem, że nawet w trudnej sytuacji nie mogę pozwolić sobie na to, by przestać widzieć w pacjencie człowieka z jego problemami ani przestać być lekarzem z powodu zmęczenia. Jeśli mojej świadomości nie zmiecie kiedyś demencja, to tego pacjenta nie zapomnę nigdy. (nadesłał R.G.) Od ponad 20 lat jeżdżę karetką specjalistyczną. Najlepiej pamiętam sytuacje związane z dziećmi, ale zwykle są zbyt drastyczne, aby o nich pisać. Opowiem więc o dwóch przypadkach osób dorosłych, gdzie pech przeplótł się ze szczęściem. Pierwszy przypadek miał miejsce ponad dziesięć lat temu w małym miasteczku. W niedzielę rano przyjechaliśmy do nieprzytomnego pacjenta, który stał przy dwupiętrowym budynku wśród krzewów róż. Stał, ponieważ był nabity na pręt zbrojeniowy, służący za podpórkę krzewów. To był spłoszony kochanek, który skoczył z balkonu tak nieszczęśliwie, że pręt przebił mu okolicę podżuchwową, dno jamy ustnej, podniebienie, sitowie i wyszedł koło oka. Uczynni sąsiedzi odpiłowali pręt i dopiero wtedy można było zabrać pacjenta na laryngologię, gdzie operacyjnie usunięto pręt, a pacjent nawet nie stracił oka. Drugi przypadek zdarzył się na drodze przebiegającej przez wieś. Pijany, młody mężczyzna jechał samochodem i miał wypadek, podczas którego dachował. W efekcie skosił kawałek ogrodzenia wraz z furtką. Furtka okazała się dla niego fatalna, gdyż płaskownik, z którego była zrobiona, przebił przednią szybę, poduszkę powietrzną, tego człowieka (przeszedł przez klatkę piersiową) i oparcie fotela. Pacjent był w logicznym kontakcie! Strażacy odpiłowali płaskownik jak najbliżej ciała i mogliśmy zabrać nieszczęśnika. Wielkie było moje zdziwienie, gdy w karetce zobaczyłam, że słychać oba płuca, a saturacja wynosi 96 proc.! Po mniej więcej miesiącu leczenia wyszedł do domu na własnych nogach. (nadesłał M.G.) Zaraz po stażu zatrudniłem się w przychodni rejonowej w Warszawie. Nie dlatego, że nie było gdzie, tylko po prostu lubiłem tę formę kontaktu z pacjentem. Kiedyś przyszedł drobny mężczyzna, około trzydziestoletni, o łagodnym wyrazie twarzy. Poprosił o nieprawdopodobne ilości leków, w tym uspokajających, antybiotyków itp. Choroby u niego żadnej nie stwierdziłem, więc delikatnie wytłumaczyłem, że nie warto robić tak dużych zapasów leków. Jak będzie potrzeba może przecież przyjść i będzie leczony. Otrzymałem odpowiedź, że z tym przyjściem to nie jest tak prosto, bo on siedzi w więzieniu, obecnie jest na przepustce, a jak wróci, to nikt się nim nie zajmie. Dodał, że to pierwsza przepustka po 13 latach, a ma wyrok 25 lat (wtedy maksymalny). Grzecznie wyjąłem recepty i przepisałem, co chciał. Chyba nikt się nie dziwi… Innym razem, kiedy wchodziłem do gabinetu, złapał mnie za ramię jakiś osiłek, mówiąc, że ma pierwszy numerek i nie da się wyrolować. Próbowałem tłumaczyć, że nie jestem pacjentem, lecz właśnie lekarzem, tylko przyszedłem parę minut wcześniej, ale nie słuchał. Cóż, usiadłem obok, porozmawialiśmy na różne tematy, innych pacjentów nie było i tak sobie w tej poczekalni siedzieliśmy. Z impasu wybawiła mnie dopiero kolejna pacjentka, która przyszła, usiadła też obok i zapytała: – Czy pan doktor dziś jako pacjent, czy jako chory, bo ja właśnie do pana? Trzeba było herbatę malinową pić, to by się pan teraz nie musiał leczyć. Osiłek, zresztą całkiem sympatyczny, zrobił się czerwony jak burak i nawet chciał mi klucze do gabinetu przynosić, a pacjentkę puścił przed sobą, mimo że była bez numerka. (nadesłał K.K.) ■

„Nie wierzę ja, nie wierzysz ty, w fałszywe krokodyle łzy. Lecz za to wierzę, chyba słusznie, w szeroki krokodyli uśmiech”.

Jonasz Kofta (1942–1988)

Forum dyskusyjne - napisz komentarz

Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.

Archiwum