23 stycznia 2004

Grzech zaniechania

Od kilku dni część dziennikarzy żyje wiadomościami nadchodzącymi ze szpitala przy Wołoskiej. Tzw. masowy odbiorca dowiaduje się, jakie ćwiczenia, ile razy dziennie wykonuje Leszek Miller, dziennikarze ekscytują się pierwszymi krokami premiera, a przy okazji chwalebnie edukują społeczeństwo w zakresie leczenia bólu i urazów. Słowo „rehabilitacja” jest odmieniane przez wszystkie przypadki poza wołaczem, którego chętnie z kolei użyliby pacjenci z podobnymi urazami. Pacjenci mają jednak podwójnego pecha: nie należą do tzw. r-ki i nie bardzo mają komu i gdzie tego wołacza wykrzyczeć.

Proces leczenia premiera i innych uczestników wypadku wyczerpuje w zasadzie tematy z zakresu zdrowia podejmowane przez wszystkie media. Pomijane są natomiast inne, dość istotne sprawy.

Niewielu dziennikarzy zauważyło np., że gdyby śmigłowiec rozbił się w pobliżu jakiegoś Pcimia, akcja ratunkowa – nawet na rzecz Leszka Millera i jego załogi – prawdopodobnie nie przebiegłaby tak modelowo i sprawnie. Nie byłoby tam bowiem tylu karetek, ile jest w pobliżu Warszawy. Nie można by było liczyć na śmigłowce Lotniczego Pogotowia Ratunkowego, dlatego że te – ze względu na warunki techniczne – nie mogą latać po zmroku, a wypadek zdarzył się wieczorem.

Kolejne zaniechanie to brak refleksji nad tym, że przeciętny obywatel, zwłaszcza spoza dużych aglomeracji – nie może liczyć na tak sprawną i szybką akcję ratunkową. Nikomu nie przypomniało się, że ustawa o Państwowym Ratownictwie Medycznym została odłożona do 2005 roku, że w Polsce jest niebywale wysoki wskaźnik umieralności okołowypadkowej i że za wskaźnik ten odpowiadają władze niepotrafiące stworzyć sprawnego systemu ratownictwa. Pacjenci, którzy pewnie i tutaj chcieliby użyć wołacza, znów są na przegranej pozycji. A dziennikarze wolą zająć się politykami. Wątpliwa to nobilitacja.

Jan Karpiński

Archiwum