27 lutego 2015

Moje adresy cz.5

Irena Ćwiertnia-Sitowska

Na dalszą część wakacji pojechałam z mamą nad Morze Bałtyckie, do Chałup. Pierwszy raz przebywałam tam w 1933 r. Chałupy były wtedy małą wioską z kilkunastoma kaszubskimi zabudowaniami. Drogę przez osadę wyłożono deseczkami zapobiegającymi przedostawaniu się do trepów wszędobylskiego piasku. Po przejściu wysokiego nasypu, zarośniętego ostrą trawą i kolczastymi mikołajkami o niebieskich liściach, można było znaleźć się na plaży. Kiedyś pojechałyśmy z mamą do Gdyni.
W środku, po obu stronach dużej alei prowadzącej do portu, kołysały się dorodne łany zboża. Podczas pobytu w Chałupach w 1936 r. mieszkałyśmy w pensjonacie należącym do Augusta Muży. Budynek był usytuowany niedaleko stacji kolejowej. Na dużej oszklonej werandzie spożywaliśmy posiłki.
Po powrocie mama doszła do wniosku, że jestem już dostatecznie samodzielna i mogę z nią zamieszkać przy ul. Szarej 14. Przeprowadziłam się z Grochowa razem z moim pianinem, które znalazło się w saloniku wypełnionym meblami w stylu chippendale. Mieszkanie było na trzecim piętrze. Okna wychodziły na ul. Szarą, gdzie rozciągał się niewielki ogród z inspektami. Hodowano w nim kwiaty na sprzedaż. Mama kupowała pachnące tuberozy, a na jesieni olbrzymie żółte chryzantemy, które zdobiły salonik.
Dziwnym zbiegiem okoliczności moja przyjaciółka Krysia Smoleńska także przeprowadziła się z Krakowskiego Przedmieścia 70 i zamieszkała przy ul. Rozbrat 34/36, w kamienicy z wieloma oficynami, należącej do Związku Cukiernictwa Polskiego. Pracowała tam jej mama. Znowu byłyśmy blisko siebie, chodziłyśmy razem do szkoły. Mimo że droga przez ul. Książęcą była krótsza, wybierałyśmy trasę bardziej atrakcyjną: przez ul. Górnośląską, Aleje Ujazdowskie i Nowy Świat.
Długie codzienne jazdy tramwajem z Grochowa do Śródmieścia były dla mojego dziadka zbyt kłopotliwe. Dlatego znalazł mieszkanie w lewobrzeżnej Warszawie i zamieszkał przy ul. Focha 6 (obecnie jest to ul. Moliera). Babcia zabrała ze sobą ukochaną suczkę – szpica z puszystym ogonkiem.
Z małej białej kuleczki wyrosła na dorodnego pieska. Nazywała się Misia i uwielbiała babcię, która chodziła z nią do Ogrodu Saskiego, gdzie za 5 groszy kupowała lody w małym rożku. W domu z wielkim zainteresowaniem Misia śledziła pływające w szklanej kuli rybki. Raz, ku przerażeniu babci, łapką powyrzucała je z wody na posadzkę. Jej szczęśliwe życie skończyło się po wybuchu Powstania. Niemcy wypędzili z domów oddzielnie mężczyzn, oddzielnie kobiety. Nie pozwalali zabrać zwierząt. Misia została w mieszkaniu i w nim zginęła. Dom został zbombardowany i spalony.
Mieszkanie przy ul. Focha 6 było małe, ale w środku miasta. Nie trzeba było jechać wiele kilometrów z dalekiego Grochowa, by dostać się do pracy. Razem z mamą przychodziłyśmy do babci na obiady. Ja po lekcjach w szkole, mama po pracy w biurze. Po posiłku wracałyśmy tramwajem na ul. Szarą.

Przed maturą w maju 1939 r. cała nasza klasa, razem z przełożoną, pojechała do Częstochowy. Było tradycją gimnazjum, by przed egzaminem pomodlić się w tamtejszym sanktuarium o pomyślne wyniki. Mieszkałyśmy u sióstr. Przed odjazdem do Warszawy nasze bagaże na stację zawiózł sympatyczny osiołek pracujący w klasztorze. Zrobiłam mu zdjęcie, które zostało do dziś. Podczas wakacji nie pojechałyśmy do ulubionych Chałup. Sytuacja w Polsce i na świecie była zbyt napięta. Mama postanowiła spędzić urlop bliżej Warszawy. Udałyśmy się na wschód, do majątku Rakowica położonego niedaleko Bugu. Razem z grupą młodzieży pływałam starą łajbą po otaczających posiadłość stawach, jeździłam linijką po okolicy lub dosiadałam konia.
Za zdanie matury otrzymałam od dziadziusia rower, jeździłam na nim z koleżanką w moim wieku, też maturzystką.
W tej beztroskiej atmosferze staraliśmy się wszyscy nie myśleć o zbliżającej się wojnie. 29 lipca 1939 r. pojechałam z mamą do Kodnia, aby przed obrazem Matki Boskiej, słynącym z cudów, pomodlić się o opiekę podczas zbliżającej się zawieruchy.
Ledwo zdążyłyśmy wrócić z wakacji do Warszawy, 1 września rozpoczęła się wojna. Baterie broniące stolicy umieszczono na wzgórzach Frascati. Armatnie pociski przelatywały nad naszym domem. W chwilach względnego spokoju przybiegali żołnierze, by zaopatrzyć się w czystą bieliznę i skarpety. Stale przebywałyśmy w schronie w piwnicy. Mama podczas ciszy wybiegała po chleb do piekarni przy ul. Górnośląskiej. Nie pozwalała mi nigdzie wychodzić. Drżałam z obawy, gdy opuszczała dom. Brakowało jedzenia. Miałyśmy tylko parę słoików konfitur z moreli. Nie zrobiłyśmy żadnych zapasów, gdyż wciąż mówiono, że wojny nie będzie.
Pewnego dnia podczas oblężenia Warszawy spadła bomba i zburzyła całą oficynę od górnego piętra aż po parter. Na szczęście nie było tam nikogo. Mieszkańcy znajdowali się gdzie indziej, w schronie. Po uderzeniu bomby wszyscy byliśmy obsypani grubą warstwą pyłu. Wyglądaliśmy jak istoty nie z tej planety.
Przed kapitulacją dozorca naszego domu zakopał pod brukiem bramy wejściowej dużą liczbę karabinów pozostawionych przez polskich żołnierzy. Zadenuncjonowany, został aresztowany przez Niemców, wywieziony do obozu i tam zginął. W naszym mieszkaniu wypadły wszystkie szyby, mimo że były oklejone paskami papieru. Do wspaniale urządzonej łazienki wleciał pocisk i wybił dużą dziurę nad wanną, drugi uderzył w kąt saloniku. Piękna, duża palma, niepodlewana podczas oblężenia, uschła.
Przez cały czas działań wojennych nic nie wiedziałyśmy o dziadkach. Zaraz po ogłoszeniu kapitulacji, 27 września, pobiegłyśmy na ul. Focha 6. Brnąc przez zburzony Nowy Świat, napotykałyśmy martwe konie. Nogi chudych szkap sterczały ku górze. Zady zwierząt były pozbawione mięsa. Mieszkańcy stolicy zaspokajali głód, jedząc koninę. Pełne obaw wędrowałyśmy przez gruzy do domu dziadków. Stał niezburzony, byli tam cali i zdrowi – Jan i Józefa Sowa. Dziadziuś kilka dni po kapitulacji przedostał się na Grochów. Podczas bombardowania Warszawy Niemcy zrzucili 500-kilogramową bombę, mającą zburzyć nowo wzniesiony kościół na pl. Szembeka. Bomba uderzyła w pole pomidorów tuż za ogrodzeniem placu dziadka. Pęd powietrza był tak potężny, że zniszczył pięć okolicznych domów. W budynku dziadków powstały zaś kilkunastocentymetrowe szpary w zewnętrznych ścianach. Dom nie nadawał się do mieszkania. Szczęśliwym trafem w chwili wybuchu nikogo w nim nie było. Ocalała tylko stróżówka z małą kuchenką i pokoikiem. Domek stał w rogu placu, dziwne, że nie został zburzony przez podmuch eksplozji. Widok ruin był wielkim wstrząsem dla dziadka. W gruzach legł efekt jego wieloletniej pracy.
Po kilku tygodniach Niemcy przysłali nakaz rozebrania uszkodzonego domu aż do parteru, bo zagrażał bezpieczeństwu przechodniów. Powoli organizowaliśmy sobie życie, zaczęliśmy się przystosowywać do otaczającej rzeczywistości.
W 1939 r. panowała sroga zima. Mrozy przekraczały 35 stopni. Należało szybko oszklić okna. Z trudem zdobyte szyby umocowywano cementem, kit był nieosiągalny. Wprawianiem szyb zajmował się znajomy, szofer, któremu Niemcy zarekwirowali taksówkę. Przed wojną codziennie stał na postoju przed naszym domem. Często korzystałyśmy z jego usług. Ponieważ kaloryfery nie grzały, w łazience usytuowanej centralnie w mieszkaniu została postawiona koza. Do pokojów ciepło przedostawało się przez otwarte drzwi. Mamy biuro nie zostało jeszcze zorganizowane. Dziadek zarabiał skromnie, stawiając bańki i robiąc zastrzyki. Babcia gotowała dla nas, najczęściej gęstą zupę z ziemniaków. Za wprowadzone kartki żywnościowe zaczęliśmy otrzymywać czarny, gliniasty chleb i marmoladę z buraków. Niedostępne były tłuszcz, masło, mięso i cukier. Można było dostać te produkty na czarnym rynku, w horrendalnie wysokich cenach. Ratowali nas kuzyni babci Józi z Magierowej Woli. Przywozili ziemniaki, marchew, kapustę i melasę. Dostarczali też długie połcie boczku, skrzętnie ukrytego wśród innych produktów, gdyż za posiadanie go groziła surowa kara. Ubój trzody był zabroniony.
Przed wojną babcia składała pieniądze w Komunalnej Kasie Oszczędności. Podczas okupacji można było podejmować procenty jedynie w KKO. Co miesiąc babcia pobierała je, ratując rodzinny budżet. Pod koniec 1939 r. otwarto Zakład Ubezpieczeń Społecznych, zwany przez Niemców Versicherungs-kasse. Mama zaczęła w nim pracować ponownie.
Ustawicznie myślałam o studiach medycznych. Zgodnie z życzeniem dziadka, zaczęłam uczęszczać do Szpitala Dzieciątka Jezus, aby tam pomagać. Korzystając ze znajomości zaprzyjaźnionego z naszym domem Szczepana Niedzielskiego z dyrektorem szpitala dr. med. Konradem Okolskim, uzyskałam pozwolenie na przychodzenie na Oddział Chirurgiczny. Wkrótce dr Okolski został aresztowany przez okupanta. Wywieziono go do obozu i tam zamordowano. Podczas srogich mrozów chodziłam pod górę ul. Górnośląską, przekraczałam Aleje Ujazdowskie, kierując się na ul. Oczki, do Szpitala Dzieciątka Jezus. W sali opatrunkowej zwijałam uprane bandaże, czyściłam narzędzia chirurgiczne, robiłam różne gaziki. Z zainteresowaniem przyglądałam się zabiegom chirurgicznym przeprowadzanym na sali operacyjnej.
Rok 1942 był dla naszej rodziny przełomowy. W lutym zmarł nagle na serce wieloletni opiekun Szczepan Niedzielski.
W lecie Niemcy wydali nakaz natychmiastowego opuszczenia lokalu przy ul. Szarej. Zamierzali z niedawno zbudowanych domów stworzyć dzielnicę niemiecką dla swoich pracowników. Od zarekwirowania ocalał zespół budynków należący do Związku Cukrowników, w którym mieszkała Krysia, moja przyjaciółka. Koleżanka biurowa Mamy miała kuzynkę, która wynajmowała pięciopokojowy apartament dr. Józefowi Towpikowi, dermatologowi (po zakończeniu wojny został mianowany na profesora Akademii Medycznej w Warszawie). Po interwencji doktor zgodził się odstąpić na krótki czas dwa pokoje, mogłyśmy w nich ustawić meble. Dom przy ul. Brackiej 23 bezpośrednio przylegał do Magazynu Handlowego Braci Jabłkowskich. Z okien wychodzących na Bracką oglądaliśmy cyrkowców z Berlina wykonujących pokazy na linie rozciągniętej wzdłuż ulicy, aż do Alei Jerozolimskich.

Archiwum