20 października 2005

Minaret z Matką Boską

Nie stać mnie było, jak zapew ne nikogo z zapracowanego środowiska lekarskiego, na wyjazd do Kijowa czy Lwowa, aby poprzeć pomarańczową rewolucję, ale kiedy do naszej Izby dotarło zaproszenie do Kamieńca Podolskiego i podzielenia się polskimi doświadczeniami w dziedzinie organizacji służby zdrowia, szczególnie na poziomie lekarzy rodzinnych, a także doświadczeniami samorządowymi, serce zabiło mi żywiej.

Pod koniec czerwca, przypadkowo w przeddzień otwarcia cmentarza Orląt Lwowskich, spotkaliśmy się na Dworcu Centralnym: wiceprzewodniczący Okręgowej Rady naszej Izby Włodzimierz Cerański, przewodniczący Komisji Kształcenia Ustawicznego Jacek Putz i niżej podpisany, przewodniczący Komisji Współpracy z Zagranicą. Wszyscy dźwigaliśmy kilogramy literatury fachowej, głównie różnych ustaw, jak również foldery naszej Izby. Podróżowaliśmy koleją do Krakowa, a następnie przez Przemyśl do Chmielnickiego, gdzie z tablicą „delegacja polska” czekał na nas inżynier Walery Riaba, mąż spiritus movens tego przedsięwzięcia, doktor Tatiany Riaby.
Pan Walery zawiózł nas samochodem do Kamieńca Podolskiego. Miasto przywitało nas niezwykłym widokiem twierdzy oświetlonej różowymi promieniami wschodzącego słońca. To tutaj kiedyś wysadził się pułkownik Wołodyjowski. Teraz z bram wysypywała się młodzież w balowych strojach – matura! Później stwierdziliśmy naocznie, że zwyczajowo twierdzę odwiedzają także nowożeńcy, w towarzystwie fotografów.
Okazało się, że po cichu wszyscy trochę obawialiśmy się tej wizyty, która, jak to się nieraz dzieje, mogła się okazać przedsięwzięciem propagandowym, a więc pozornym. Tymczasem gospodarze zrobili wszystko, by w krótkim czasie pokazać nam w sposób jak najrzetelniejszy swoje placówki służby zdrowia i by powiedzieć o swych problemach. Rzecz oczywista, staraliśmy się im odwdzięczyć uczciwą analizą sytuacji w Polsce. W wielkiej sali merostwa zasiedli przy długim stole – pod przewodnictwem pani wicemer, kipiącej energią Nadieżdy Podskockiej, która nie będąc lekarzem, wykazywała wspaniałą znajomość spraw lekarskich – naczelnik Wydziału Zdrowia Jurij Pływaniuk, jego zastępca Aleksander Zarycki oraz ponad dwudziestu lekarzy różnych specjalności. Niestety, zapraszający nas oficjalnie mer miasta, pan Mazurczak, musiał wziąć udział w odbywającym się właśnie, niezmiernie ważnym głosowaniu budżetowym, ale jego troskliwą rękę i wielki gest gospodarza miasta czuliśmy na każdym kroku.

Tak jak między sobą ustaliliśmy, ja mówiłem o ogólnych zasadach organizacji służby zdrowia w Polsce, kol. Cerański wygłosił wykład o celach, organizacji i działaniu izb lekarskich, a kol. Putz, mówiąc o opiece podstawowej, przy okazji z wielkim zapałem reklamował Kolegium Lekarzy Rodzinnych. Rozgorzała dyskusja. Nasi ukraińscy przyjaciele ciekawi byli wszystkiego, a my nie szczędziliśmy przestróg, bo jakże pożyteczna jest nauka na cudzych błędach! Kol. Cerański przypomniał doświadczenia z kontaktów z Izbą niemiecką w okresie opracowywania systemu kas chorych w Polsce. Niestety, ówczesne przestrogi kolegów niemieckich zostały całkowicie zignorowane przez naszych polityków. Może na Ukrainie będzie inaczej?
Kiedy pani wicemer odczytała z folderu warszawskiej Izby nazwy komisji, okazało się, że odzwierciedlały one pola zainteresowań samorządu gospodarzy. Kto wie, może powstanie niezależnej organizacji medycznej będzie jedną z pierwszych reform na Ukrainie? Zgrzebność tutejszej medycyny, przypominająca, chociaż chyba nie do końca, nasze dawne doświadczenia, wywołuje podziw dla tych lekarzy, pracujących w bardzo trudnych warunkach za odpowiednik 150 dolarów miesięcznie (bez możliwości żadnych dodatkowych zarobków, bo nie istnieją ani spółdzielnie, ani indywidualne praktyki). Ale cóż może zdziałać Kamieniec Podolski? Pani mer twierdzi jednak, że na Ukrainie reformy należy przeprowadzać oddolnie, a ambicje tego historycznego, ale młodego duchem miasta (młodzieży jest tu rzeczywiście procentowo więcej niż gdzie indziej), są nietuzinkowe.

Nasze pierwsze wrażenia potwierdziły się przy kolejnych spotkaniach. Kontakty przy obiedzie czy kolacji były kontynuacją spotkań oficjalnych, a swobodna atmosfera sprzyjała burzy mózgów. Ileż istotnych rzeczy chciałoby się jeszcze powiedzieć naszym gospodarzom! (bo, jak wiadomo, diabeł tkwi w szczegółach). Nasz tłumacz Jurij Kozłow, studiujący polonistykę w Krakowie, dwoił się i troił, ale często dawaliśmy sobie radę również bez tłumacza. Następne spotkanie, tym razem w Warszawie, to zwykła konieczność.
Oprowadzano nas również po mieście i warowni, zawieziono do twierdzy chocimskiej, pokazywano pamiątki kultury Polaków, Ukraińców, Ormian, Żydów. Było co oglądać, a historii się tutaj nie zaciera. Przez wieki nawarstwiały się różne wpływy, także wpływy najeźdźców. Po okresie panowania Turków pozostała przy wspaniałej katolickiej katedrze wieża minaretu, ale na jej szczycie króluje Matka Boska. Warto też wspomnieć, że nieopodal, w dawnym ogrodzie biskupa, stoi kolumna Jerzego Michała Wołodyjowskiego, tego prawdziwego, który tu rzeczywiście walczył i zginął.
Pożegnaliśmy się serdecznie ze wszystkimi, którzy w spotkanie polskich lekarzy z władzami i lekarzami Kamieńca włożyli tyle osobistego trudu i zapału, szczególnie z naszym przewodnikiem dr. Aleksandrem
Zaryckim, z nieocenioną Tiną, czyli Tatianą Riabą, i z naszym młodym tłumaczem. Wracaliśmy przez Lwów, do którego zawiózł nas niezmordowany pan Walery. Na cmentarzu Orląt leżały jeszcze kwiaty złożone przez obu prezydentów. Ale to już inna, chociaż może nie do końca inna historia. Ü

Krzysztof SCHREYER

Archiwum