29 kwietnia 2022

Wypełnianie ubytków

Katalog problemów, z jakimi mierzy się państwowa stomatologia, nie jest rozwiązywany od lat. Rentowność kontraktów to tylko czubek góry lodowej.

Paweł Walewski

Gdy 20 lat temu, na zlecenie amerykańskiej uczelni Massachusetts Institute of Technology oraz honorującej innowatorów organizacji Lemelson Program, zapytano Amerykanów o wynalazki, bez których nie mogą się obejść, ranking niespodziewanie wygrała… szczoteczka do zębów. Komputer, telefon komórkowy, budzik i samochód otrzymały mniej głosów, co dowodzi, jak silnie ten niewielki przedmiot związany z higieną osobistą, a nawet szerzej – zdrowiem (!), wpisał się w życie codzienne milionów ludzi.

Nie wiadomo, czy w Polsce wyniki podobnej ankiety byłyby identyczne, ale przez ostatnie dwie dekady sporo się zmieniło w dostępności akcesoriów stomatologicznych, a niektóre stały się nawet oznaką prestiżu. Jeszcze pod koniec XX w. w jednym z sondaży 1,2 proc. respondentów wyznało, że nie używa szczoteczki do zębów wcale. Dziś 97 proc. badanych odpowiada, że szczotkuje zęby regularnie co najmniej dwa razy dziennie, choć trudno na tej podstawie głosić, że problem próchnicy został pokonany. Bo chociaż po 1990 r. właśnie stomatologię (i farmację) najszybciej sprywatyzowano, usługi w tym zakresie nabrały charakteru dóbr konsumpcyjnych, a nie medycznych, decydenci zaś z ulgą uznali, że zęby obywateli to już nie ich problem.

W czasach głębokiego socjalizmu państwo ludowe stanem uzębienia obywateli było chyba bardziej przejęte, co nie znaczy, że powinniśmy stawiać je za przykład. W 1967 r. reporter „Polityki” Jacek Snopkiewicz musiał się mocno spierać z cenzurą, by zezwoliła mu opublikować artykuł, w którym – wychodząc od opisu tragicznej sytuacji („Na wsi 85 proc. dzieci choruje na próchnicę, co drugi pacjent zgłaszający się tam do dentysty ma jeden lub kilka zębów do usunięcia”) – narzekał na system, w którym władza blokowała etaty dla dentystów, wobec czego na pracę tylko w stolicy czekało 250 stomatologów. Oczywiście, pracę w państwowych gabinetach.

Dla porównania: dziś 82 proc. polskich sześciolatków choruje na próchnicę, ale do pracy w publicznym sektorze chętnych brak. I choć na fotelach dentystycznych można się obecnie poczuć jak na wygodnej leżance first class w najbardziej luksusowych liniach lotniczych, a do czyszczenia zębów używać szczoteczek sonicznych (ponoć docenianych przez inżynierów NASA), widać jak na dłoni, że estetyka nie idzie w parze ze zdrowiem. Można zęby wybielać, prostować, zmieniać ich kształt lub wymieniać na nowe, aby imponować hollywoodzkim uśmiechem, ale nie są to usługi tanie, więc dostępne dla wszystkich. A nikomu nie przyszło do głowy, aby komercjalizując świadczenia dentystów, przekonać zawczasu ludzi, by w domowym budżecie rezerwowali niemałe pieniądze na regularne kontrole.

W badaniach socjologów, analizujących zasobność portfeli Polaków i priorytety, jakimi się kierują w domowych wydatkach, prawie co piąty rodak deklarował, że nie stać go na prywatną opiekę stomatologiczną. Wielu do dentysty nie chodzi, gdyż buńczucznie uważa, że nie musi (dlatego pierwszy kontakt ze stomatologiem odbywa się zazwyczaj dopiero w sytuacji krytycznej, związanej z bólem). Ale aż 70 proc. społeczeństwa wizytę taką finansuje sobie samodzielnie, gdyż publiczna stomatologia funkcjonuje w okrojonym zakresie.

Przykład zza Odry: niemieckie kasy chorych już w 1989 r. wprowadziły obowiązkową indywidualną profilaktykę dla dzieci i młodzieży, więc młodzi pacjenci dwa razy w roku muszą odbyć wizyty u higienistek stomatologicznych. U nas wygląda to zupełnie inaczej, a po pandemii – gdy większość stomatologów z gabinetów szkolnych z powodu lockdownu przymuszonych zostało do bezrobocia – zapaść w profilaktyce i leczeniu najmłodszego pokolenia może się tylko pogłębić. W Polsce zamiata się pod dywan wiele problemów w ochronie zdrowia, ale ten stale narasta, więc odpowiedzialni za system opieki medycznej nie mogą dłużej udawać, że opieka stomatologiczna to fanaberia dla bogatych, a zajmować się nią mogą tylko ci, którzy mają społecznikowskie zacięcie. Kiedy kilka lat temu znów zaczęto otwierać w szkołach gabinety dentystów i higienistek, udawało się to dzięki publiczno-prywatnym funduszom częściowo wyasygnowanym przez NFZ, częściowo wziętym z kasy samorządowej, a częściowo pochodzącym z unijnych dotacji. Nie da się ukryć, że wszystko to są pomysły bardziej doraźne, dalekie od przemyślanego programu, który można by wdrożyć w całym systemie oświaty.

Sześć lat temu pojawiła się nawet propozycja, aby dla najmłodszych pacjentów wprowadzić książeczki stomatologiczne, w których odnotowywano by coroczne obowiązkowe przeglądy. Na wzór szczepień, z których rodzice muszą się sami rozliczać, a dyrekcje szkół i przedszkoli coraz częściej sprawdzają, czy powinność tę spełnili. Pytanie, jak powierzone zadanie wyegzekwować, skoro szkolnych gabinetów nie ma? Czy jest publiczna infrastruktura, która te dzieci obsłuży? I kto odważy się ukarać grzywną rodzinę, która nie poszła do gabinetu prywatnego, bo nie było jej stać, a innej możliwości nie miała?

A może ci, którzy domagają się wzmocnienia państwowej stomatologii, to idealiści niedostrzegający faktu, że odpowiedzialność za stan własnego uzębienia każdy powinien ponosić sam? O zasadach higieny jamy ustnej można przecież przeczytać wszędzie, to nie jest wiedza tajemna. Czy kogoś nie stać na szczoteczkę (niepotrzebna przecież soniczna), pastę z fluorem albo nie wie, że cukier i kwasy szkodzą? Że należy chodzić do dentysty zanim ząb zaboli i usuwać kamień?

NFZ na leczenie stomatologiczne zamierza wydać w tym roku o 54 mln zł więcej niż zakładano w pierwotnym planie, co i tak nie poprawi dramatycznego niedoboru lekarzy decydujących się pracować na kontrakcie z funduszem. Nie opłaca się współpracować z publicznym płatnikiem, ponieważ wycena świadczeń drastycznie odbiega od cenników rynkowych i znacząco odstaje od kosztów. Presja na przyznanie większej liczby punktów za poszczególne zabiegi niewiele na razie dała, lecz zdaniem ekspertów nawet „punktowe” podwyżki nie poprawią kondycji finansowej na dłuższą metę, ponieważ nijak się mają do kalkulacji ekonomicznej. System punktowy był i jest mocno oderwany od konkurencji rynkowej. Gabinety pozostające na garnuszku państwa zawsze więc będą skazane na liczenie strat lub minimalistyczną ofertę, z której pacjenci mają prawo być niezadowoleni.

Nie można obrażać się na to, że branża stomatologiczna jest typowo komercyjna, jednak od władz należałoby oczekiwać, że będą miały wizję wydobycia z kryzysu choćby resztek gotowych do udzielania pacjentom świadczeń w ramach państwowych kontraktów (które obsługują, mimo wszystko, 30 proc. społeczeństwa). Tymczasem w kwietniowym wydaniu miesięcznika „Pro Medico” Śląskiej Izby Lekarskiej czytam, jak prof. Iwona Niedzielska, kierująca z sukcesem Kliniką Chirurgii Czaszkowo-Szczękowo-Twarzowej, tłumaczy exodus specjalistów ze stomatologicznych oddziałów zabiegowych do zwykłych gabinetów prywatnych, gdzie zarobki są o wiele wyższe. – Zawsze słyszę, że my, dentyści, sobie dorobimy – wyznaje pani profesor ze Śląskiego Uniwersytetu Medycznego. – A przecież moi lekarze stoją przed dylematem: praca w klinice i ciekawe, inspirujące operacje, czy praca w prywatnym gabinecie. Nasze zabiegi trwają czasem po kilkanaście godzin, po nich już nikt nie ma sił, żeby dorabiać.

Tej wyrwy po dentystach w państwowym systemie nie da się łatwo wypełnić. Zresztą fundusz nie byłby zapewne skory finansować i takie wypełnienia. <

Autor jest publicystą „Polityki”.

Forum dyskusyjne - napisz komentarz

Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.

Archiwum