18 grudnia 2019

Na co choruje polska opieka zdrowotna

Hanna Odziemska

lekarz specjalista chorób wewnętrznych POZ, absolwentka Wydziału Zarządzania UW

Ogłoszenie narodowego kryzysu zdrowia przez Porozumienie Rezydentów i OZZL wraz z akcją „Polska to chory kraj” budzi skrajne emocje i sprzeciw orędowników kampanii „narodowego sukcesu”. Co ciekawe, tych, których bulwersowały symboliczne czarne worki przed Ministerstwem Zdrowia, niezbyt oburza roczne oczekiwanie na wizytę u kardiologa.
Zamykane są kolejne oddziały szpitalne, a funkcja kierownika, dyrektora medycznego czy ordynatora nie oznacza już satysfakcji i dowodu uznania dla kompetencji i dorobku lekarza, tylko ciągłą beznadziejną walkę o dopięty grafik, z ryzykiem konieczności osobistego obstawiania znacznej jego części. Brakuje lekarzy, brakuje pieniędzy, brakuje sił.

Marcin i Mateusz, lekarz i ratownik medyczny. Prywatnie – przyjaciele, losowo – pacjenci.

– Byliśmy obaj po dyżurach – zaczyna Marcin. – Ja prowadziłem, wąska i kręta jednopasmówka. Nagle zjechałem do prawej i złapałem pobocze, sypki żwir, dachowanie w rowie. Musiałem zasnąć za kierownicą. Zapięte pasy sprawiły, że wyszliśmy cali i o własnych siłach z rozbitego auta.

– Służby przyjechały błyskawicznie – wtrąca Mateusz. – Najpierw jak zwykle strażacy, potem policja i ZRM. Pomiar ciśnienia krwi, pytania o choroby przewlekłe, uczulenia. Dwie minuty badania. Potem klik, klik, klik. 15 minut klikania – niestety, znam to z mojej praktyki. Co nie odklikane, tego nie było. Kierownik zespołu stara się zachować kamienną twarz, ale widać drganie kącika ust. „Zasięg się rwie – mówi w końcu – muszę jeszcze raz wpisać wasze dane”. Widać, że jest zmęczony, walczy resztkami sił, żeby zachować uprzejmość. Odmawiamy przewiezienia na SOR. Znam tę robotę z drugiej strony, nie mamy widocznych obrażeń, czujemy się dobrze, po co mają się tłumaczyć, że nas przywieźli. Dostajemy wreszcie karty informacyjne.

– Wzywam assistance – podejmuje Marcin. – Ogarniam holowanie i dzwonię do żony, żeby po nas przyjechała. Uspokajam, że nic mi nie jest. W drodze Mateuszowi robi się słabo, wymiotuje, mnie też zaczyna boleć głowa. Jedziemy do najbliższego szpitala. Tłum pacjentów, na oko ponad stu. Nie wszyscy czekają na SOR, trafiliśmy na dzień zapisów do przyszpitalnych poradni specjalistycznych. Zapisy na przyszły rok. W kolejce sporo osób starszych, niesprawnych, niektórzy o kulach lub na wózkach. Tylko nieliczni dostaną termin na styczeń albo luty, część będzie musiała czekać do końca przyszłego roku, być może nie wszyscy dożyją. Rejestrujemy się, dostajemy zielone opaski. Przyjmujący nas lekarz i ratowniczka z oznakami zmęczenia na twarzach, obok monitora kubek z niedopitą kawą i puszka energetyka: zestaw, którego nikt z nas nie poleciłby pacjentowi. Samo zło, ale czasem to jedyny ratunek przed skutkami deprywacji snu. Znajome klikanie. Badanie wstępne, pobranie krwi, tomografia. Czekanie w niewygodnej pozycji, nie mamy gdzie usiąść. Zaczynam odczuwać głód – jest automat z kawą, ale nieczynny. Mijają kolejne godziny, w końcu decyzja dyżurnego: ja wychodzę, Mateusz zostaje do obserwacji. Czekam na wypis: klik, klik, klik.

– Na oddziale przyjmuje mnie rezydentka
– opowiada dalej Mateusz. – Widać, że jest zmęczona, ale zajmuje się mną perfekcyjnie. Wywiad, badanie, 15 minut klikania. Wracają nudności i ból głowy. „Czy rozpoznawano u pana wadę serca? Ma pan szmer” – słyszę. Nic nie wiem o żadnej wadzie, będzie diagnostyka. Przyjeżdża moja żona, jest pora kolacji. Okazuje się, że do cateringu szpitalnego trzeba mieć swoje sztućce. Wieczór, sklepy zamknięte, jem palcami. Noc pełna niepewności i szarpanego snu, wreszcie poranny obchód. Dowiaduję się, że mam znaczną niedokrwistość, być może stąd szmer. Możliwe, praktycznie nie miałem urlopu od czterech lat, a praca po 300 godzin miesięcznie i dieta złożona głównie z kawy, energetyków i drożdżówek zrobiły swoje. Mimo wszystko trzeba wykonać echo serca. Czekam na badanie, nie można ustalić terminu, na kardiologii zostało tylko trzech lekarzy, dyżurują na zmianę i na planowe echo nie ma czasu. Wypisuję się na własną prośbę, zrobię echo prywatnie, jak wyjdę. Przez uchylone drzwi pokoju lekarskiego widzę mojego lekarza prowadzącego przygotowującego wypis: klik, klik, klik. Musiał zostać po dyżurze, żeby zrobić ten wypis, bo nikt za niego tego nie zrobi, nie ma kto.

– To wszystko jest chore – mówi Marcin.
– Można się dorobić anemii albo i zginąć, pracując po 200–300 godzin w miesiącu, można dokonywać cudów, żeby pacjent był dobrze leczony, można potulnie godzić się na pracę w słabych warunkach i za niską stawkę, na zmuszanie do nadgodzin, tyle że to nic nie zmieni. Z coraz większą obojętnością czytam o kolejnych świetnych projektach zmian w opiece zdrowotnej. Za dużo bubli prawnych już widziałem, żeby jeszcze mieć nadzieję. Nasz nadludzki wysiłek jest marnowany na pudrowanie trupa systemu, którego już nie da się zreanimować. Im większe nasze poświęcenie, tym dłuższe podtrzymywanie patologii. Mówią mi: wyjedź. Tylko że ja chcę żyć i pracować w Polsce. Dlatego pracuję ponad siły, dokształcam się, próbuję leczyć moich pacjentów zgodnie z najlepszą wiedzą – uprawiam slalom między kłodami rzucanymi mi pod nogi przez system. A czarnych worków i tak przybywa. 

Forum dyskusyjne - napisz komentarz

Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.

Archiwum