9 maja 2018

A foreigner in Warsaw

Służąc zdrowiu

Hanna Odziemska

lekarz specjalista chorób wewnętrznych POZ, absolwentka Wydziału Zarządzania UW

Turystyka medyczna nabiera rozpędu.

Popołudnie w przychodni. Wchodzi pan Jan, stały pacjent.

Co tam, panie Janku, infekcja, czy o czymś zapomnieliśmy? – pytam zdziwiona, bo pamiętam, że dopiero co był po zapas stałych leków na trzy miesiące.

Wszystko w porządku, pani doktor, jestem zdrowy. Zaszczepić się potrzebuję przed operacją. Zapisałem się w kolejkę do zaćmy na 2020 r., ale znajomy mi powiedział, że w Bratysławie robią szybko i niedrogo, no i mam termin za sześć tygodni.

Pytam, czy będzie korzystał z dyrektywy transgranicznej, przecież wystarczy poprawnie wypełniony wniosek, rachunek i dokumentacja medyczna.

Eeee, nie… Nie będę się starał.

Dlaczego? Sam nie wie. Ucina temat i rozbiera się do badania, zanim zdążyłam o to poprosić.

Liczba polskich pacjentów podróżujących na Słowację i do Czech na operację zaćmy idzie już w tysiące. Z możliwości odzyskania części kosztów zabiegu korzysta wciąż stosunkowo niewielu i nie tylko pan Janek nie zna powodu. Tak czy owak radykalnie krótszy termin to dla większości szansa na komfort życia, możliwość prowadzenia samochodu, dłuższą pracę. Dla niektórych – wręcz ucieczka przed ślepotą.

Z punktu widzenia polskiej gospodarki ta sytuacja to wyciek pieniędzy na zewnątrz. A może by tak turystyka medyczna poszła w przeciwnym kierunku, z Europy i nie tylko do Polski? Przecież mamy znakomicie wyszkolonych lekarzy i pielęgniarki, wyremontowane placówki o wysokim standardzie, wyposażone w nowoczesny sprzęt. Dlaczego wciąż trwa migracja pacjentów i pracowników medycznych, skoro można by te same pieniądze ściągnąć tu, zamiast przyglądać się biernie, jak topnieją nasze zasoby?

Duże szpitale i tzw. sieciówki jeszcze jakoś sobie radzą z obsługą pacjenta zagranicznego. Mają wyznaczonych do tego pracowników i doświadczenie w rozliczeniach finansowych obcokrajowców z ubezpieczeniem medycznym. Nie oznacza to jednak aktywnej promocji polskich usług medycznych na europejskich rynkach. Pacjent z innego kraju to wciąż bardziej kłopot niż biznes. Jak przyjdzie, trzeba go obsłużyć, ale nie żeby ktoś się starał specjalnie go szukać. Papierów masę trzeba przy tym wypełnić, a i nie wypada opryskliwie odburknąć, jak do swojaka.

W mniejszych placówkach, np. w przychodniach, problemy zaczynają się już w rejestracji.

Przepraszam – wsadza głowę przez drzwi gabinetu pielęgniarka – jakaś zagraniczna pacjentka przyszła, może pani doktor się z nią dogada.

Wychodzę do rejestracji. Pacjentka jest Rosjanką, studiuje w Polsce, ma infekcję i chciałaby skorzystać z porady lekarza. Język rosyjski znam, ale dawno nie używałam, więc będzie ciężko. Na szczęście, jak większość młodych Rosjan, dziewczyna biegle mówi po angielsku.

Sporadycznie mogę służyć za tłumacza, ale wyobraźmy sobie kolejkę 15 obcojęzycznych pacjentów. Przy trzecim opóźnienie byłoby już takie, że reszta poszłaby poszukać innej przychodni. A przecież nie chodzi o to, żeby tego pacjenta przyjąć jak zło konieczne, udzielić mu pierwszej pomocy i niech idzie dalej, w swoją stronę, a jeszcze lepiej odesłać do innej placówki. Nie chodzi o to, żeby go odstraszyć czy tylko zniechęcić – niech nie zawraca nam głowy, mamy dość swoich. Każdy pacjent jest i zawsze powinien być traktowany podmiotowo, a usługa medyczna ma być sposobem realizacji celu, jaki stanowi pomoc takiej osobie. Pacjent to także ktoś, za kim idą pieniądze dla usługodawcy, stąd logiczna wydaje się potrzeba zdobywania jak największej liczby pacjentów. Czemu by nie przyciągać planowo jak najliczniejszych pacjentów zagranicznych? Przecież współczesna wersja wędrówki ludów jest faktem i nic jej nie powstrzyma, można tylko wyciągnąć wnioski i dostosować się.

Jak zmienić nastawienie z biernej obsługi przypadkowych obcokrajowców na aktywną promocję usług dla nich? Nie zaczynałabym od wymiany w przychodni średniego personelu na swobodnie mówiący po angielsku, raczej od dofinansowania chętnym kursów językowych i wyznaczenia osób odpowiedzialnych za komunikację z obcokrajowcami. A przecież komunikacja to nie tylko język. Jest jeszcze znajomość różnych kultur, potrzeba wykreowania odpowiedniego wizerunku, od dress code’u po gestykulację, aby nikogo nie odstraszyć krzykliwym wyglądem czy zachowaniem, ale stworzyć przyjazne środowisko. Zagraniczny pacjent przyjdzie i będzie wracał tam, gdzie nie napotka barier komunikacyjnych nie do pokonania i gdzie od rejestracji do wizyty u lekarza będzie miał poczucie bezpieczeństwa i komfortu. Tego przecież wszyscy oczekujemy.

Znajoma, której mąż pracuje w firmie zagranicznej, zwierzyła mi się niedawno, że planuje założenie spółki zajmującej się transferem polskich lekarzy do prywatnych szpitali na Bliskim Wschodzie.

Ile by tam miał zarabiać, na przykład, doświadczony chirurg? – zapytałam z ciekawości.

Odpowiedź mnie rozbawiła, bo nie był to nawet poziom średniej klasy używanego auta. Tyle samo albo więcej mogą zarabiać specjaliści w Polsce. Koleżanka, choć młoda, wymyśliła sobie trochę archaiczny biznes. Egzotyczne wyjazdy lekarzy na kontrakty były intratną propozycją w poprzednim ustroju politycznym, dziś nie ma już powodu znosić trudów klimatu i odmienności kulturowych z dala od wygodnego domu, rodziny i grona przyjaciół. Szczególnie, że można dobrze zarobić na weekendowym wypadzie do Europy i nieomal wrócić na niedzielny obiad do domu.

Polscy lekarze chcą dziś żyć i pracować w Polsce, dlatego może warto otworzyć się na dosiebną turystykę medyczną i wprowadzić ją jako standard, z aktywnym pozyskiwaniem zagranicznych pacjentów włącznie. Aby przybysz z dalekiego kraju, który w naszym niełatwym „sorry, taki mamy klimat” złapie katar i zapuka do najbliższej przychodni, nie poczuł się tak wyobcowany, jak bohater piosenki Stinga:

I’m an alien, I’m a legal alien

I’m an Englishman in New York”.<

Forum dyskusyjne - napisz komentarz

Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.

Archiwum