28 stycznia 2022

Muzyka z sercem

W filmie naszej izby, przedstawiającym lekarską rzeczywistość, emocje w dużej mierze buduje muzyka. Jej twórca posłużył się m.in. motywem bicia serca. O inspiracjach, procesie twórczym i zależnościach między dźwiękami a nastrojem z kompozytorem Bartoszem Chajdeckim rozmawiała Renata Jeziółkowska.

Muzyka w filmie „Jestem lekarzem, jestem człowiekiem” odegrała kluczową rolę. Jak wyglądał proces twórczy od idei do efektu końcowego?

Kluczową rolę w filmie miał jednak Tomek Kot. Muzyka gra jedną z głównych ról, bardzo ważną. Spot jest nawiązaniem do filmu „Bogowie”, więc mieliśmy dość łatwy start. Tam też robiłem muzykę i wiedzieliśmy, że będziemy się obracać mniej więcej w tym samym klimacie. Powstały dwie wersje. Następnie, gdy zobaczyliśmy pierwsze wersje montażowe spotu, stwierdziliśmy, że chcemy w trochę inną stronę tę muzykę pociągnąć, więc dogrywaliśmy gitary. Cały proces trwał około dwóch tygodni.

Jak jest z reguły: najpierw są obrazy, później muzyka? Czy muzyka powstaje do zmontowanego obrazu?

Tu było dość specyficznie, z uwagi na krótką formę filmu. Jeśli chodzi o seriale produkowane w Polsce, muzyka zazwyczaj jest komponowana do pierwszego odcinka, czyli powstaje przed resztą odcinków serialu. Jeśli chodzi o film, zawsze muzyka jest tworzona do obrazu. Akurat z reżyserem Łukaszem Palkowskim zazwyczaj zaczynamy dość szybko pracować nad muzyką, bo Łukasz też z wyprzedzeniem ma wyobrażenie, jak będą wyglądały zdjęcia, i ma jakąś wizję tej muzyki. W tym wypadku wszystko działo się równolegle – mieliśmy trochę muzyki przed zdjęciami, a jak już nakręciliśmy obraz, dostosowaliśmy wszystko do tego, co zostało zrobione.

Co jest konieczne, by wczuć się w klimat, który ma zostać zilustrowany muzyką filmową?

Zawsze mówię, że to reżyser robi muzykę do filmu, kompozytor tylko służy reżyserowi, więc najważniejsze jest, czy reżyser ma wizję muzyki. Reżyser pracuje nad filmem pełnometrażowym trzy albo cztery lata, czasem pięć. I tyle czasu ma styczność z materiałem, z okresem przygotowawczym, wcześniej jeszcze ze scenariuszem itd. Kompozytor angażuje się w ten proces na trzy miesiące, więc trudno sobie wyobrazić, żeby wiedział lepiej, co jest potrzebne. Każdą scenę – i to już wielokrotnie udowodniłem producentom i reżyserom – można zilustrować na przynajmniej 15 różnych sposobów, w zależności od tego, co ktoś chce przekazać. Kompozytor dobiera tylko środki muzyczne. Myślę, że miałem szczęście, pracując z reżyserami, którzy zdawali sobie sprawę z tego, że oni kształtują tę linię. Ja mam tylko dostarczyć nuty, które tę linię emocjonalną wypełnią.

Bywa pan na planie zdjęciowym?

Rzadko. Raz się uparłem, żeby grać trupy w produkcjach, w których robiłem muzykę. I tylko raz mi się to udało. To był dzień, w którym temperatura sięgnęła 37 st. C, i odechciało mi się takich pomysłów. Poza tym na planie każdy ma swoją rolę, więc osoba, która się tam pałęta, wszystkim przeszkadza. Czasami, jak reżyser mnie poprosi, żebym przyjechał, to przyjeżdżam, ale czuję, że to zbędne. Plan wygląda zupełnie inaczej niż efekt końcowy, to jest po prostu miejsce pracy.

Tutaj było specyficznie – zdjęcia kręcono na prawdziwym SOR. Pojawiły się sytuacje na podstawie scenariusza napisanego przez życie, trudne do przewidzenia.

Tak, rzeczywiście, akurat byłem wtedy na planie. Faktycznie ten plan był zdecydowanie specyficzny, napięcie było ogromne. W każdej chwili mogła przyjechać karetka z chorym na COVID i mogły się skończyć zdjęcia, mogła nastąpić błyskawiczna ewakuacja. Powtórzenie tego składu aktorskiego i znalezienie terminów, żeby wszyscy znowu mieli czas, graniczyłoby z cudem. Opatrzność nad klipem czuwała.

W utworze słyszymy różne efekty dźwiękowe, jest m.in. bicie serca. Czy inspiracją była medycyna, ludzki organizm?

Zdecydowaliśmy się na wykorzystanie pewnych charakterystycznych elementów, które były w „Bogach”. Wiedziałem, że w spocie ważnym elementem będzie tykający zegar. Zrobiłem muzykę w tempie 127 bodaj. I to jest taki mały trick. Polega na tym, że naturalnym tempem bicia serca, zegara i upływu sekund jest 60, a dwa razy szybciej to jest 120. Takim standardowym tempem w muzyce, od którego się wszystko zaczyna, jest – co naturalne – ludzki puls, czyli 120. I jeżeli wyszliśmy od 120 i minimalnie to przyspieszamy, podświadomie tworzymy napięcie. Poniekąd wychodziliśmy z ciała, bo tempo 60, ten puls 60, wychodzi z ludzkiego ciała, został też przełożony w pewnym sensie na zegar.

Jak bliska muzyce skomponowanej do „Bogów” jest muzyka do naszego filmu?

Niektórzy mówią, że bardzo bliska, niektórzy, że nie za bliska. Na pewno użyliśmy tego samego zestawu instrumentów, podobnej narracji. Wykorzystaliśmy też bicie serca, ale bicie serca jest w bardzo wielu utworach, więc nie jest to jakoś zarezerwowane dla „Bogów”. „Bogowie” byli bardziej „gitarowi”, a tutaj poszliśmy jednak nieco szerzej i w trochę większy skład smyczkowy, bo musieliśmy zmaksymalizować efekt emocjonalny w znacznie krótszym czasie.

Dużo osób było zaangażowanych w tę muzykę? Kto grał, jakie instrumenty?

Grały instrumenty smyczkowe, grały oczywiście gitary, akurat skład bandu był taki sam jak w „Bogach”. Nie eksperymentuję i pracuję z tymi samymi, znakomitymi muzykami. Jest Andrzej Olewiński, który gra na gitarach, Wojciech Gumiński na basie, Robert Rasz na perkusji. No i zespół smyczkowy. Oczywiście, wkład mojego stałego reżysera dźwięku Michała Woźniaka jest bardzo duży.

Terapia muzyką – co pan o tym myśli?

Absolutnie w to wierzę, ale uważam, że nie da się zunifikować oddziaływania danych utworów. Ja np. jestem w stanie zabić przy muzyce disco polo. Ona nie jest relaksująca. Skoro wszyscy się przy niej dobrze bawią na weselach, a ja dostaję jakiegoś szału morderczego, to znaczy, że nie na wszystkich muzyka działa podobnie. Wierzę w terapię muzyką, wierzę przede wszystkim, że słuchanie dobrej muzyki, również klasycznej, potrafi inteligencję podwyższyć. Natomiast wydaje mi się, że klucz tkwi w tym, że żaden utwór nie działa na dwie osoby jednakowo.

A biorąc pod uwagę tryb pracy lekarzy, jaką muzykę im by pan polecił?

Heavy metal. Po nakręceniu tego spotu absolutnie coś między Rammstein… Ha, ha, ha! Ale wracając do pytania: taką, jaką każdy uzna za stosowne.

Czy na wyciszenie nastroju po dyżurze muzyka spokojniejsza, czy lepiej coś energetyzującego? Może są bardziej uniwersalne sposoby?

Wydaje mi się, że nie. Drugim przykładem, poza weselami i disco polo, jest masaż relaksacyjny. Masażysta chce być bardzo fajny i gdy wie, że przyjmuje muzyka, puszcza jazz. W momencie, kiedy muzyk słyszy jazz, natychmiast zaczyna analizować, uruchamia się cały mózg, wszystko się spina i to nie ma absolutnie żadnego sensu. 95 proc. osób przy jazzie w ogóle odpływa, bo nie ma żadnego procesu, który by kazał to analizować, natomiast muzycy reagują na to natychmiastowym uruchomieniem się wszystkiego w organizmie, więc naprawdę bardzo trudno określić, co jest dla kogo dobre. Wszystko zależy od sytuacji. Na początku, jak się pisze muzykę do filmu, to chce się przyporządkować motywy do postaci i to działa przez pierwsze 5 minut, przez następne 95 nie działa. Okazuje się, że kluczem są sytuacje, w których się te postaci znajdują. Wstajemy rano i w zależności od naszego nastroju raz będzie Rammstein, a raz Mozart, więc polecam każdemu muzykę taką, jaką lubi…, z wyjątkiem disco polo – to jest moje przesłanie.

Forum dyskusyjne - napisz komentarz

Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.

Archiwum