28 marca 2015

Moje adresy cz. 6


Mama usilnie starała się o przydział mieszkania.
W lipcu 1942 r. otrzymała w końcu lokal znajdujący się w domu na terenie dawnego getta. Jego obszar zmniejszono, jednych Żydów wywieziono do obozów, innych zamknięto na przeludnionym do niewyobrażalnych granic terenie. Mieszkanie znajdowało się przy ul. Przebieg 1, było w bardzo złym stanie.
Zarobaczone, brudne, ze ścianami pomalowanymi ciemnogranatową olejną farbą. Wymagało odrobaczenia, co czyniono zwykle za pomocą świec dymnych, oraz gruntownego remontu. Dziadkowie sprzedali rodzinne precjoza, m.in. mój turkusowy komplecik, aby uzyskać fundusze na doprowadzenie mieszkania do jakiego takiego stanu. Po remoncie zamieszkałam z mamą w dwóch dużych pokojach z kuchnią i toaletą. Nasza radość nie trwała długo. We wrześniu 1942 r. podczas sowieckiego nocnego nalotu dach budynku oraz czwarte piętro zostały poważnie uszkodzone. W naszym mieszkaniu, mieszczącym się na trzecim piętrze, popękały sufity, a ze ścian osypał się tynk. W październiku udało się jeszcze urządzić moje 21. urodziny – stanowiące w tym okresie o pełnoletności. Przybyli goście: babcia Józia, dziadziuś Jan, kierownik z pracy mamy – Leon Rykowski (wielokrotnie interweniował u władz niemieckich o przydział mieszkania) oraz moi koledzy ze Szkoły doc. Jana Zaorskiego: Bogusia Folfoszyńska, Hania Lange, Janek Horbowski, Irka Wicherkiewicz, Jurek Ernest i Jerzy Jędryszek. Zaprosiłam też Jurka Brzezińskiego (po wojnie został profesorem neurochirurgii w Łodzi), ale gdy dowiedział się, że na przyjęciu będzie Jerzy, nie przyszedł, tylko przez posłańca przysłał bukiet kwiatów.
Podczas obfitych opadów na jesieni i w zimie do mieszkania przedostawała się woda. Ogrzewaliśmy je kozą postawioną w salonie. Życie było coraz bardziej uciążliwe. W zimie na przełomie 1942 i 1943 r. znacznie nasilił się terror okupanta. Coraz częściej zdarzały się łapanki na ulicach, chodzenie po mieście stawało się niebezpieczne. Często z tego powodu nocowałam u dziadków, przy ul. Focha 6.
Mama do połowy lutego 1943 r. wegetowała w domu przy ul. Przebieg. Nie było dla niej miejsca u dziadków, gdyż oprócz mnie mieszkała tam jeszcze uczennica gimnazjum pobierająca naukę na tajnych kompletach (kształcenie po szkole podstawowej było zabronione). Gdy topniejący lód spływał do pokoi, zmuszona byłam nocować u koleżanek biurowych.
W lutym pracownicy Poczty Głównej przechwycili obciążające mnie anonimy, napisane przez zazdrosną koleżankę, wysłane na ul. Szucha, do gestapo.
W lipcu 1943 r. mama otrzymała klucze do lokalu nr 25, na czwartym piętrze, przy ul. Puławskiej 83. Wcześniej mieszkanie zajmowało ukrywające się małżeństwo żydowskie, które Niemcy wytropili i wywieźli do obozu. Z trudem wnosiłyśmy na to czwarte piętro kubły z węglem. Z Puławskiej jeździłam rano na Pragę, do Szpitala Przemienienia Pańskiego przy ul. Sierakowskiego 7 (tam był przeniesiony szpital). Budynek przy Floriańskiej zajęli Niemcy dla swoich żołnierzy. Gdy nie mogłam zdążyć na Mokotów przed godziną policyjną, nocowałam u dziadków, powiadomiwszy wprzód mamę, która miała telefon w biurze. Po wielu latach dowiedziałam się, że w domu przy Puławskiej 83 przez półtora miesiąca ukrywał się Władysław Szpilman. Mieszkał naprzeciwko nas, pod numerem 23. 1 sierpnia 1944 r., w dniu wybuchu Powstania, rano mama poleciła mi pozostać w domu, gdyż miał przyjść inkasent z gazowni. Pojechała do biura w gmachu ZUS, przy ul. Czerniakowskiej. Po wyjściu z pracy nie mogła się przedostać do domu, gdyż na rogu Rakowieckiej zbudowano bunkry. Przez cały czas Powstania koczowała w bramach i na klatkach schodowych przy ul. Marszałkowskiej. Mieszkając przy Puławskiej, nic nie wiedziałam o dziadkach ani o mamie. Początkowo nocowałam w przedpokoju, położonym centralnie w mieszkaniu. To miejsce wydawało mi się najbezpieczniejsze. Po kilku dniach rozpoczęły się groźne bombardowania i silny ostrzał. Pociski zwane „krowami” lub „szafami” podczas lotu wydawały charakterystyczny dźwięk. Przeniosłam się do sąsiadki na parter. Spałam na leżaku. Pierwszego dnia Powstania Zbyszek Klein, syn sąsiadki z pierwszego piętra, został ranny w udo. U Sióstr Elżbietanek założono mu gips na całą kończynę, pozostawiając duży otwór umożliwiający zmianę opatrunków. Codziennie rano opatrywałam mu ranę. Materiały przynosiła łączniczka ze szpitala przy ul. Goszczyńskiego. Miałam zamiar przenieść się na teren szpitala, ale dyrektor polecił, bym została na miejscu i udzielała pomocy rannym. Z Kościoła św. Michała przychodził ksiądz Edward Wojda i odprawiał mszę świętą w piwnicy. Podczas nabożeństwa 24 września rozpętało się piekło. Na głowy posypał się gruz i pył. Musieliśmy się ponakrywać kocami. Wydawało się, że za chwilę nadejdzie nasz koniec. Błagaliśmy Boga, by nas ocalił albo zakończył mękę. Sytuacja była tragiczna, nie mieliśmy nic do jedzenia, a przede wszystkim brakowało wody.

Archiwum