2 marca 2003

Niezwykły profesor

Klinika Położnictwa i Ginekologii AM w Warszawie kojarzy mi się z dwoma wybitnymi profesorami: Adamem Czyżewiczem (1877-1962) i Tadeuszem Bulskim.

Profesora Bulskiego spotkałem po raz pierwszy na schodach kliniki położniczej przy placu Starynkiewicza. – A dokąd to tak pędzisz, kozacze? – zapytał. – Panie profesorze, spieszę się na kolokwium z położnictwa u docenta Marzinka. – U Marzinka, powiadasz, a jak się nazywasz? – Borowicz. – Poczekaj – powiedział profesor, wyjmując z kieszeni fartucha 50 groszy – Jak będzie reszka, to kolokwium masz zaliczone, a jak orzeł, przyjdziesz za tydzień – i rzucił monetę. Wypadła reszka (wspominałem już o tym w PULSIE nr 23/94).
Bliżej poznałem profesora w trochę dziwnych okolicznościach. A było to tak. W dniu moich imienin mój organizm przyjął sporą dawkę „wody ognistej”, którą wypiłem z kolegą z roku, również Jerzym (Lewandowskim). Wieczorem wylądowaliśmy w „Bazyliszku”, na Starym Mieście. Obaj byliśmy po 5. roku studiów. Traf chciał, że w restauracji ucztowało właśnie liczne grono lekarsko-profesorskie, między innymi profesor Bulski, ówczesny kierownik Kliniki Położnictwa, u którego za kilka dni miałem zdawać egzamin.
Dokładnie nie pamiętam, jak to się stało (częściowo „zerwał mi się film”), że znalazłem się obok profesora. Najgorsze było to, że następnego dnia nie pamiętałem, o czym z nim wtedy rozmawiałem. W skołatanej głowie kłębiły się najgorsze myśli. Może coś powiedziałem nie tak?
Nadszedł dzień egzaminu. Zdawało 5 osób. Profesor kazał nam wejść do biblioteki. Po kolei pytał każdego z nas. Po wpisaniu ocen oddał indeksy kolegom, mój zaś schował do kieszeni fartucha i kazał mi zostać. Zbladłem. Pomyślałem: To już z tobą koniec, Borowicz. Musiałeś, po pijaku, gadać jakieś głupstwa. Teraz pewnie oblałeś egzamin, a być może wylecisz z uczelni. Gdy zostaliśmy sami, profesor wyjął mój indeks z kieszeni, wpisał ocenę i rzekł: – 13 czerwca będzie Antoniego (to moje drugie imię), pamiętaj, żebyś się nie spił – po czym, śmiejąc się, oddał mi indeks. Odżyłem. Chciałem paść mu do nóg. W ten niecodzienny sposób zawiązała się między nami nić sympatii, która przetrwała aż do śmierci profesora.
Oczywiście staże, przed- i podyplomowy (w latach 1960/61), odbywałem w tej niezwykle sympatycznej klinice. Pracowali tam wybitni docenci, adiunkci i lekarze: dr Filar, Kazimierz Gorayski, Zdzisław Jabłoński, Zygmunt Janczewski, Stanisław Januszko, Zygmunt Jaśkiewicz, Krystyna Jordan, Włodzimierz Konopada, Maria Krzyżanek, Longin Marianowski (obecny kierownik kliniki), Kazimierz Marzinek, Janusz Płoński, Teresa Poniatowska, Jerzy Potocki, Alina Rużyłło, Waldemar Śliwiński, Zbigniew Sterenadel, Jerzy Teter, Grażyna Węcewicz, Leon Weintraub, oraz młodsze pokolenie zdolnych lekarzy: Hanna Karwan, Krzysztof Krzywdziński, Juliusz Rzucidło, Bożena Wacker, Witold Wędołowski, Kazimierz Ziółkowski.
Moja młodsza koleżanka Hania Karwan pracowała w suterenie, w tzw. dziupli, czyli pracowni rzęsistkowej. Wpadał tam często adiunkt kliniki, Janusz Płoński, aż przyszedł czas, że wyszedł z „dziupli” już jako mąż uroczej i mądrej Hani.
O wspomnianych tu lekarzach można by napisać tomy. Tworzyli zgraną rodzinę, której ojcował profesor Bulski. Wszyscy byli dobrymi fachowcami. Jeden z nich to doktor Kazimierz Gorayski, wielkiej klasy ginekolog. Jego wiedza fachowa dorównywała niezwykłemu poczuciu humoru. Mistrz dowcipnych anegdot i encyklopedia kawałów. Nic dziwnego, że profesor, który najwyżej cenił inteligencję i poczucie humoru, darzył go wielką sympatią. Doktor Gorayski opowiedział nam kiedyś zabawną historyjkę, kiedy to jako lekarz z armią Andersa znalazł się w Iranie i nocował w oficerskim namiocie. Niektórzy z oficerów nosili sztuczne szczęki, które na noc wkładali do szklanek z wodą. Którejś nocy wstał i pozamieniał szklanki. Można sobie wyobrazić, co się działo rano, kiedy wszyscy zaczęli szukać swoich zębów, a czas porannego apelu się zbliżał. Podobnymi opowieściami doktor Gorayski sypał jak z rękawa. W poczuciu humoru i dowcipie nie ustępował mu Janusz Płoński, również postać nietuzinkowa.
Codziennie rano w bibliotece odbywały się odprawy, na które – oprócz lekarzy kliniki – przychodzili stażyści. Czasami zjawiał się też profesor Czyżewicz, już bardzo stary. Wtedy wszyscy, łącznie z profesorem Bulskim, wstawali z miejsc. Po odprawie (często kończącej się jakąś anegdotką profesora) zaczynał się obchód lekarski. Wtedy, korzystając z zamieszania, udawałem się nieraz do WC. Profesor zwykł był mówić: – Poczekajmy z obchodem, aż wróci Borowicz. – Jak można było nie kochać profesora z tak fantastycznym poczuciem humoru?
W klinice panowała zawsze miła, serdeczna atmosfera. Imieniny profesora, docentów i adiunktów urządzaliśmy w bibliotece, gdzie stał długi, owalny stół, zastawiony łakociami. W dniu imienin docenta Marzinka (Kazimierz) spotkaliśmy się wszyscy w bibliotece, czekając na profesora, aby wreszcie zacząć ucztowanie. Siedziałem obok doktor Zofii Górnickiej (żony rektora AM, prof. Wiesława Górnickiego), która była ordynatorem oddziału noworodków. – Dlaczego jeszcze nie ma Tadzia? – zwróciłem się do niej. – Jakiego Tadzia? – spytała. – Jak to: jakiego? Bulskiego – odparłem. Gdy wszedł profesor, doktor Górnicka powitała go słowami: – Panie profesorze, jeden z kolegów powiedział o panu: Tadzio. – Profesor, nawet na nią nie spoglądając, skomentował: – To na pewno Borówka (bo tak mnie nazywano). On tak mówić może. – Doktor Górnicką zamurowało. Zakapowanie nic nie dało.
O profesorze Bulskim mógłbym pisać długo, ale oszczędność miejsca w PULSIE na to nie pozwala. O jego zamiłowaniu do nauki, do sportu. O niespotykanym poczuciu humoru. O jego dowcipnych ripostach, najwyższej próby. Przede wszystkim jednak był doskonałym położnikiem. Monografia o okresach porodu to majstersztyk dydaktyczno-naukowy. Jest przykładem publikacji naukowej bez wodolejstwa, tak częstego u niektórych, pożal się Boże, naukowców.
Pracując już jako radiolog, utrzymywałem prywatne kontakty z profesorem. Jego śmierć przeżyłem jak odejście kogoś bardzo mi bliskiego i niezastąpionego. Dzisiaj takich profesorów już nie ma. Zmarł w 1966 roku. Gdyby żył, miałby dziś 100 lat. Ü

Jerzy BOROWICZ
Autor jest doktorem
nauk medycznych.

Archiwum