15 listopada 2015

Pora na pomidora

Paweł Walewski

Zupki w proszku oraz sery topione zawierają nasycone tłuszcze, często kwasy tłuszczowe trans, masę wypełniaczy i konserwantów (dodatki funkcjonalne, sic!), ale wydawało się, że żaden z tych składników – szkodliwych dla serca i sprzyjających otyłości – nie podnosi tak szybko ciśnienia. Tymczasem to właśnie z powodu serków i sproszkowanych zupek emocje sięgnęły zenitu, gdy właściciele szkolnych sklepików i stołówek nie znaleźli ich w rozporządzeniu ministra zdrowia, mówiącym o tym, czym wolno od września karmić dzieci. Heroiczny bój o drożdżówki stoczyła sama minister edukacji, a o postępach na froncie tej nietuzinkowej wojny informowały na bieżąco najważniejsze w kraju media.
Bardzo to wszystko byłoby śmieszne, gdyby po raz kolejny nie okazało się, że pod naciskiem fanaberii uczniów, ajentów sklepików szkolnych, tudzież kucharek bez wyobraźni tak łatwo wycofujemy się z zasad, które brzmią dobrze tylko w teorii. Triumfalny powrót do szkół soli, cukru, no i nieszczęsnych drożdżówek pokazuje, że słuszne skądinąd zalecenia są nic niewarte w zderzeniu z ekonomią i przyzwyczajeniami. Ministerstwo Zdrowia jednego dnia cieszy się z uchwalenia ustawy o zdrowiu publicznym, a już drugiego idzie na ustępstwa, byle zadośćuczynić gustom młodzieży i ułatwić życie ich rodzicom. Piękny przykład i wzór do naśladowania. Nasza młodzież wyciągnie z tego tylko jeden wniosek: rację mają ci, którzy głośniej krzyczą. Może się to odbić nam czkawką jeszcze nie raz.
Przez media przetoczyła się fala artykułów pisanych w alarmistycznym tonie: zupy bez smaku trzeba wylewać do zlewu, sklepiki padają, pojawili się dilerzy batonów! Nagle wszyscy zapomnieli, że co piąte dziecko w wieku szkolnym ma nadwagę, która bierze się przede wszystkim z fatalnych nawyków wyniesionych z domu. A skoro dom nie potrafi zapanować nad zdrowym odżywianiem, to może trzeba było pozostać stanowczym i zreformować szkolne punkty gastronomii tak właśnie, siłą, nie oglądając się na kulinarne gusta ich właścicieli? Idę o zakład, że w wielu szkołach gotuje się zdrowo, z finezją, i pod rygorem nowych przepisów niczego nie trzeba zmieniać. Ale są też kuchnie, gdzie przyrządza się posiłki wyłącznie z półproduktów, zadowalając się mieszankami z glutaminianem sodu. To tam wzniesiono larum. Choć zdrowe to na pewno nie było: chlup sosu ze słoika, szybciutko trochę sztucznych aromatów, przypraw z torebki, ciach i gotowe.
Brak konsekwencji w edukacji prozdrowotnej jest ciężkim grzechem. Zwłaszcza, jeśli w odpowiedzi na sugestywne reklamy śmieciowego żarcia mamy tchórzliwą politykę pod dyktando drobnej przedsiębiorczości. Która liczy zyski, a za nic ma zdrowie i zdrowy rozsądek.

Autor jest publicystą „Polityki”.

Archiwum