16 lutego 2010

Niewidoczne chwasty medycyny

Miałem siedem lat, gdy już marzyłem, by zostać lekarzem, i to koniecznie okrętowym. Kilka lat później bohaterami moich ulubionych książek stali się lekarze, bez reszty oddani innym. Historia staroegipskiego medyka – „El hakim”, „Łowcy mikrobów” czy „Księga z San Michele” upewniły mnie, że najpiękniejszą sztuką, zawodem i powołaniem jest praca lekarza. Jeszcze później moimi ideałami stawali się tacy lekarze, jak Wojciech Oczko, Józef Struś, Avicenna, Paracelsus, Tytus Chałubiński, Ludwik Pasteur, Rudolf Virchow, Ludwik Rydygier, Władysław Biegański, Janusz Korczak czy Albert Schweitzer. Nie ukrywam, że dla mnie wielu z nich miało twarz mojego ojca, skromnego lekarza dentysty, który zawsze mi powtarzał, że wartość człowieka ocenia się po tym, czego dokonał dla innych ludzi. Potem, już jako studenta medycyny, fascynowali mnie moi mistrzowie, profesorowie Marcin Kacprzak, Ludwik Paszkiewicz, Jan Nielubowicz, Adam Gruca, Tadeusz Koszarowski, Edward Rużyłło, Stefan Wesołowski.
W czasie mojej praktyki w szpitalach spotykałem lekarzy, których w większości można było zaliczyć do grona laureatów najwyższego odznaczenia Polskiego Towarzystwa Lekarskiego – Medalu Gloria Medicinae, bo rzeczywiście byli oni Chwałą Medycyny. Popełniane sporadycznie błędy w sztuce leczenia zdarzają się, chociaż nikt ich nie chce. Nikt przecież nie chce popełniać błędu, jeżeli ma do czynienia ze zdrowiem i życiem ludzkim, tak jak żaden pilot nie chce doprowadzić do katastrofy swojego samolotu. Jednak takie katastrofy nieraz się zdarzają i giną zarówno pasażerowie, jak piloci.
Nie chcę jednak pisać o błędach medycyny. Tym interesują się głównie te gazety, które uważają, że pisanie o dobru jest nudne, a wspaniała, pełna oddania chorym i charyzmy praca lekarza nikogo nie interesuje. Sądzą, że ludzie są ciekawi tylko cudzych błędów, patologii i potknięć. Tymi, przecież nigdy niezamierzonymi potknięciami w leczeniu chorych, zajmuje się też pewien człowiek, który z ich wyłapywania uczynił sens swojego życia. Pragnę wspomnieć o przypadkach, które nie stanowią przekroczenia Kodeksu Etyki Lekarskiej, chociaż… Są to w moim mniemaniu swojego rodzaju chwasty medycyny, które wyrastają na dwóch polach: na płaszczyźnie relacji lekarz – pacjent i lekarz – lekarz.
Oto przykłady chwastów z pierwszego pola. Pewien znany aktor, pełen życia i mimo ciężkiej choroby w znakomitym stanie psychicznym, snujący co dzień plany artystyczne na przyszłość, został przewieziony z podejrzeniem raka płuc do warszawskiego szpitala na bronchoskopię. Gdy wspomniał, że czuje się nie najlepiej, reakcja lekarki go całkowicie załamała: „Co pan sobie wyobraża, z takim rozsiewem nowotworu chce pan się dobrze czuć?…”. Po tych słowach przestał walczyć
o życie i w kilka dni później zmarł.
Załamana chwilową utratą wzroku w jednym oku młoda kobieta zapytała okulistę, czy będzie widziała na to oko. W odpowiedzi usłyszała: „Co pani myśli, że ja jestem Pan Bóg?… Pójdzie pani do rejonu, to za parę dni się pani dowie”.
Inna zestresowana pacjentka spytała lekarza – endokrynologa, czy ten guzek w tarczycy nie jest przypadkiem złośliwy, bo od tygodnia ze zdenerwowania nie sypia. W odpowiedzi usłyszała: „Myśli pani, że ja jestem duchem świętym? Proszę przyjść za tydzień. Będzie wynik biopsji, to się pani dowie, czy to jest rak, czy nie”.
Pewna studentka medycyny po powrocie do Warszawy zwróciła się w nocy do dyżurującego w szpitalu chirurga z prośbą o nacięcie ropnia dłoni, bo na wsi, gdzie spędzała urlop, nie było lekarza, a ręka ją bardzo boli. Pan doktor odpowiedział: „Co mi pani d… truje w środku nocy. Proszę przyjść rano i nie zapomnieć przynieść zaświadczenia, że jest pani ubezpieczona…”
Takie przypadki braku klasy, kultury, ludzkich uczuć, których kilka przykładów podałem, nie są klasycznymi błędami w sztuce leczenia. To tylko sztuka mistrzowskiego niszczenia psychiki zestresowanych, chorych ludzi. Tacy „mistrzowie” Eskulapa to są po prostu niepiękne chwasty medycyny. Gruboskórność, obojętność, brak empatii, nieliczenie się zupełnie ze stanem psychicznym chorego człowieka, z jego myślami o grożącej mu chorobie, z obawami o los najbliższych, z lękiem przed śmiercią… No cóż… Uszkodzono nieodwracalnie czyjąś psychikę, skaleczono czyjś spokój, ale za to opatrunek założony został prawidłowo, EKG odczytano poprawnie, historię choroby wypełniono jak należy, przepuklinę zoperowano zgodnie z zasadami chirurgii…
Być z zawodu lekarzem to powołanie i pełnienie sztuki leczenia, i służenie drugiemu człowiekowi z najlepszą wiedzą i etyką, przez 24 godziny na dobę, przez 7 dni tygodnia, wszystkie miesiące i lata, od chwili złożenia Przysięgi Hipokratesa po kres życia. Nikt nie ma obowiązku zostania lekarzem. To zawód tylko dla ludzi wybranych. Cierpliwych, wrażliwych, którzy kochają swoją pracę i w chorym człowieku widzą swojego bliźniego.
Są też inne chwasty w stosunkach pomiędzy lekarzami. Zabranie komuś pomysłu na pracę naukową, przejęcie prywatnych pacjentów, podkopywanie dobrego imienia innego lekarza czy niegodne traktowanie kolegi w Asklepiosie.
Pewien lekarz, przed paroma laty cierpiąc na uporczywe zawroty głowy, poddał się w krótkim czasie dwom badaniom lekarskim w dwóch różnych, prywatnych przychodniach lekarskich. W pierwszej – mimo że przedstawił cały szereg ostatnio wykonywanych badań dodatkowych, audiometrii, fizjologii błędników itd. kazano mu wszystkie te badania wykonać jeszcze raz, bo, jak mu powiedziano, „ufamy tylko tym wynikom badań, które u nas się wykonuje”. Za te wszystkie badania, wykonane niepotrzebnie ponownie, podobnie jak za wizytę lekarską, musiał słono zapłacić.
W czasie drugiej wizyty pewien stary profesor, wybitny specjalista, poświęcił mu blisko godzinę. Gdy pacjent chciał zapłacić – usłyszał od profesora: „Przez całe swoje życie nigdy nie wziąłem od kolegi lekarza honorarium. Proszę schować ten portfel”.
„Od kolegi lekarza…”. Niestety, nie zawsze się szanuje kolegę lekarza. W czasie mojej wieloletniej pracy w szpitalach, podczas odwiedzania wielu placówek medycznych, uczestnictwa w niezliczonych obchodach lekarskich, nieraz docierały do mnie słowa, które nie powinny padać, nie powinny oczerniać innego lekarza. Pamiętam pytanie skierowane do chorego: „Kto pana tak fatalnie leczył?”, i takie: „Szkoda, że pan do nas wcześniej nie trafił. Dotychczasowe leczenie tylko pogorszyło pańskie zdrowie”; albo też pytanie rzucone ostro, jak komenda w koszarach: „co za bałwan przepisał panu ten lek?”.
No cóż… Na temat dobrych manier ani serca, które należy okazywać chorym, nie ma nic w Kodeksie ani w receptariuszu. Te wartości wynosi się przede wszystkim z domu, utrwala w dobrej szkole, a kształtuje przez całe życie. O wartości lekarza decyduje nie tylko wiedza i nabyta praktyka medyczna, ale moralność i uczucia wyższe, określane mianem „summum bonum”. Jest to najwyższy szacunek dla zdrowia i życia ludzkiego, uczciwość, poświęcenie, życzliwość, wrażliwość, cierpliwość, chęć służenia i oddania drugiemu człowiekowi, szacunek dla ludzkiego cierpienia, dbanie o najwyższą jakość usług czy widzenie w drugim człowieku bliźniego, a nie przypadku chorobowego. Wśród tych wartości, których dyrygentem jest ludzkie sumienie, znajduje się także szacunek dla kolegi lekarza. Maksyma łacińska mówi: „conscientia mille testes” – sumienie to tysiąc świadków. Bolesław Górnicki pisał „… mieć sumienie to znaczy mieć poczucie swoistej kompetencji moralnej, która upoważnia do podjęcia decyzji o podstawowym znaczeniu dla życia lub zdrowia człowieka… a… na kształt sumienia składa się tradycja moralna, narodowa, środowiskowa, rodzinna i religijna, wiara w moralny lub boski absolut, autorytet dobra, poczucie własnej godności, a także psychologiczne poczucie powinności oraz rygorystyczny stosunek do moralnych zasad…”.
Poczucie własnej godności. Miejmy ją sami i nie odbierajmy tej godności kolegom – lekarzom. Nawet wtedy, gdy wydaje się nam, iż wiemy więcej w danej dziedzinie medycyny od naszych starych nauczycieli, mamy lepsze samochody niż nasi ordynatorzy i wiecej zarabiamy niż nasi poprzednicy.
Miejmy też szacunek dla innych lekarzy. Oby nie zdarzały się takie odpowiedzi w stosunku do starszych lekarzy, na jaką mi się uskarżał pewien sędziwy ordynator. Gdy poprosił telefonicznie o przewiezienie chorej na jego oddział, gdzie chora poprzednio była leczona, usłyszał od młodego lekarza z karetki pogotowia: „Przewiozę tam, gdzie będzie mi najbliżej, a żadnym pańskim kolegą nie jestem”.
To prawda. Taki lekarz nie jest kolegą. Na szczęście! Warto się jednak zastanowić, czy nie należy okazywać szacunku innym kolegom po fachu, aby samemu otrzymywać od nich wyrazy szacunku. Może się to okazać niezwykle cenne, gdy lat przybędzie i obecnie młody, pewny siebie lekarz stanie się „stypendystą ZUS”, a jego emerytura będzie wynosiła połowę ówczesnej średniej krajowej. Wtedy doceni ten szacunek i przekona się, że jest on cenniejszy niż złoto.
Chabry i kąkole wyglądają na polach pięknie, ale mimo wszystko to są chwasty. Lepiej je ściąć i… ewentualnie wstawić do wazonu.

Jerzy Woy-Wojciechowski

Archiwum