9 marca 2004

Sagi rodzinne: Nielubowiczowie – „Daję, abyś i ty dawał”

W maju 1945 roku powraca z Wilna do Warszawy repatriant. Cały jego dobytek mieści się w małym plecaku: puszka smalcu, zapasowe skarpety i „Traktat o alergii” Brokmana. Dyplom lekarza, złożony we czworo, zawiesił na szyi w lnianym woreczku. Rodowe herby nie pasują do nowych czasów, ale on ma wciąż na palcu złoty sygnet z herbem Kościesza, po ojcu. Chce jednego: być chirurgiem, jak ojciec i dziadek. To jego jedyna pasja. Nazywa się Jan Nielubowicz. W październiku skończy 30 lat, uważa więc, że nie ma czasu do stracenia.

Do obróconej w gruzy Warszawy zewsząd ciągną jej mieszkańcy. Jest jednym z nich. Tu się urodził, tu w czerwcu 1939 roku otrzymał dyplom lekarski Uniwersytetu Warszawskiego, tutaj, w Szpitalu Dzieciątka Jezus, praktykował jego ojciec. – Świetnie znałem dr. Kazimierza Nielubowicza. Czy pan jest jego krewnym? – dopytywał się szef Kliniki Chirurgicznej prof. Tadeusz Butkiewicz, przyjmując go do pracy jako wolontariusza. Klinika mieściła się wówczas na Pradze, w szkole przy ul. Boremlowskiej. Tuż po wyzwoleniu na niezniszczonej Pradze koncentruje się życie publiczne Warszawy. Z lewego brzegu na prawy kursują łodzie, permanentnie przepełnione, bo wciąż są tłumy chętnych. Na takiej łodzi Jan Nielubowicz spotyka swojego profesora, Adama Czyżewicza, twórcę warszawskiej szkoły położniczo-ginekologicznej. „Jego wykłady i internat nauczyły mnie podstaw położnictwa na tyle, że w oparciu o nie, choć na pewno nieudolnie, potrafiłem w czasie wojny, zaraz po studiach, zmuszony do samodzielności w małym, 30-łóżkowym szpitalu, wypełniać obowiązki położnika” – wspominał po latach. – „Powiedziałem mu o tym. Profesor był prawdziwie rad”.

Wileńszczyzna
Wybuch wojny zaskoczył Jana Nielubowicza na wsi podwileńskiej. Rodzina przeniosła się z Warszawy do Wilna w 1930 roku, po śmierci dr. Kazimierza Nielubowicza. – Dziadek zmarł nagle, w wieku 47 lat, prawdopodobnie na zawał serca – opowiada dr Wojciech Nielubowicz, syn Jana, także lekarz. – Bardzo ciężko pracował, przez 7 dni w tygodniu. Dużo palił, nigdy nie wyjeżdżał na wakacje, dla zarobku zastępował kolegów. W Szpitalu Dzieciątka Jezus założył jeden z pierwszych w Warszawie pododdziałów urologicznych. Pracował również w przychodni PKP. Chcąc zapewnić rodzinie godziwe utrzymanie, prowadził też praktykę prywatną.

Wdowa z dwojgiem dzieci, 14-letnim Janem i 12-letnią Hanną, szukając oparcia w rodzinie i przyjaciołach, postanowiła się przeprowadzić do Wilna. Jan, do tej pory uczeń warszawskiego gimnazjum Batorego, kontynuował naukę w wileńskim „Mickiewiczu”. Po maturze stanął do egzaminu konkursowego na Wydział Lekarski Uniwersytetu Stefana Batorego.
– Uporowi swej matki, Wandy z Troczewskich, zawdzięczał znajomość czterech
języków: angielskiego, francuskiego, niemieckiego i rosyjskiego, które opanował biegle w szkole w Wilnie – mówi dr Wojciech Nielubowicz. – Tam też znalazł najbliższych przyjaciół na całe życie: Edwarda i Oskara Ruszczyców, synów Ferdynanda, malarza, grafika i scenografa, profesora sztuk pięknych na uczelniach plastycznych Warszawy, Krakowa i Wilna. Ruszczycowie, będący dalekimi krewnymi mojego dziadka, byli z nim bardzo zaprzyjaźnieni. W czasie wakacji babcia z dziećmi często przebywała w Bohdanowie, ich podwileńskim majątku. Ojciec wielokrotnie podkreślał, że towarzystwo Ruszczyców i ich przyjaciół stworzyło mu wyjątkową możliwość rozwoju intelektualnego, na zawsze zaszczepiając zainteresowania humanistyczne.
Jednak tęsknił za Warszawą i w 1936 roku porzucił Wilno, które uważał za prowincjonalne, żeby kontynuować studia na Uniwersytecie Warszawskim im. Józefa Piłsudskiego.
Przez cały okres okupacji przebywa na Wileńszczyźnie. Najpierw pracuje w uniwersyteckiej Klinice Chirurgicznej prof. Kornela Michejdy, a po jej zamknięciu odrabia roczny staż w Miejskim Szpitalu w Kownie. Birże, Waszki, Uciany, Wiszniewo – to kolejne miejscowości na trasie jego samodzielnej praktyki lekarskiej. Od 1943 roku kieruje małym szpitalem w Wołożynie, na Białorusi. Jest jedynym lekarzem na 100 tys. ludności. Należy do AK, leczy rannych partyzantów, co mu władza ludowa wypomni za kilka lat.
– Już podczas studiów ojciec jeździł na praktyki do małych szpitali na Kresach, potem do Łomży. To go nauczyło samodzielności. Podczas wojny operował wszystko, co było możliwe przy znieczuleniu miejscowym – dodaje syn. – Kiedy wrócił do Warszawy po wojnie, był chirurgiem z praktyczną wiedzą ogólną i doświadczeniem.

Rok w Harvardzie
Październikowa odwilż 1956 roku miała wpływ również na środowisko lekarskie. Żelazna kurtyna drgnęła, pierwsi polscy lekarze wyruszyli do Ameryki na stypendia Fundacji Rockefellera. Wśród nich – doc. dr hab. Jan Nielubowicz, który przez cały rok 1958 przebywał na stażu w Bostonie, w Massachusetts General Hospital Uniwersytetu Harvarda.
Wszystko tam jest dla niego absolutnie nowe i inne. I nie może się nadziwić, zwłaszcza rozmowom na temat przeprowadzanych operacji.
Tamtejsi lekarze odkrywają Amerykę, dochodząc do wniosków, które on zna już dawno – z książek. „Wiele z tych spraw uważałem za obowiązujące prawdy i kanony, a na moją uwagę, że jest to powszechnie znane, mówiono mi, że każdy z nas musi sam stworzyć swoje własne doświadczenie, własną medycynę – i sam znaleźć drogę do najlepszej dla niego chirurgii” – opowiadał w 1992 roku, podczas uroczystości 40-lecia Kliniki Chirurgii Ogólnej i Gastroenterologicznej poznańskiej AM, której był doktorem honoris causa. „Fundacja Rockefellera wysyłała mnie stale do różnych laboratoriów doświadczalnych, nawet do zakładów teoretycznych, powtarzając uporczywie, że dla chirurga w moim wieku konieczne jest zrozumienie wartości prac badawczych – researchu. Dziwiło mnie to, jako że ja przyjechałem, aby się doskonalić w chirurgii, a nie w naukach podstawowych. Dr E. D. Churchill, ówczesny szef kliniki, jeden z pionierów światowej torakochirurgii, uważany w USA za twórcę nowoczesnego systemu kształcenia młodych chirurgów, rozmawiał często ze mną i stale podkreślał to, co ja zrozumiałem dopiero dzisiaj. Przyszłość chirurgii leży w przyswojeniu sobie przez chirurgów wiadomości i wniosków płynących z postępu całej medycyny, z naukami podstawowymi na czele”.
Wtedy jednak martwił się, że traci czas. A oglądając stosowaną przez Amerykanów technikę operacyjną, myślał: „przecież oni nie umieją operować”. „Robili to wolno, nieładnie, nieraz z dużym krwawieniem. W czasie operacji śmiali się i rozmawiali. Nie było w tym nic z naszej uroczystej, wpojonej we mnie w Polsce powagi taceant colloquia, pełnej przejęcia, ceremonii i sztywnych, ustalonych tradycją zasad. Ale potem, ku memu zdumieniu, zobaczyłem, że operowani przez nich chorzy żyli, poprawiali się szybko, gorączkowali po operacjach znacznie mniej i rzadziej niż u nas”.
„Był to rok najwyższej wagi dla mego dalszego rozwoju naukowego i zawodowego” – oceniał prof. Nielubowicz w napisanym przez siebie życiorysie. – „Zrozumiałem, na czym polegał ogromny postęp w naukach medycznych, który dokonał się w latach 1940-1959, zrozumiałem też, na czym polega nauka w medycynie klinicznej, nauczyłem się zasad nowoczesnego prowadzenia prac doświadczalnych i klinicznych. Fundacja Rockefellera zaznajomiła mnie również z nowoczesnymi poglądami na temat uczenia studentów, prowadzenia wykładów, seminariów i tego wszystkiego, co w USA określa się mianem medical education”.
Zaraz po przyjeździe do Bostonu usłyszał od dyrektora Fundacji: „W medycynie lekarz wypełnia trzy zadania: leczy chorych, prowadzi badania naukowe i uczy. Co jest najważniejsze dla Fundacji?”. Odpowiedział bez wahania: praca naukowa. Dyrektor wyjaśnił, że wcale nie, bo najtrudniej znaleźć tych, którzy potrafią dobrze uczyć, ci są więc na wagę złota.

Najszczęśliwszy okres życia
W 1959 roku Rada Wydziału Lekarskiego warszawskiej AM wybiera docenta Jana Nielubowicza na kierownika I Kliniki Chirurgicznej. Będzie tam pracował aż do przejścia na emeryturę w 1986 roku.
Już od kilku lat prowadził prace badawcze, do których przywiązywał ogromną wagę. Najpierw, na własny koszt, w piwnicy Kliniki Chirurgicznej, a od 1955 roku w Zakładzie Chirurgii Doświadczalnej PAN. Kierował nim przez 25 lat. Dzięki temu nierozwiązane jeszcze problemy mógł zgłębiać najpierw w pracowni doświadczalnej, przeprowadzając eksperymenty na zwierzętach, a efekty tych prac wykorzystywać do leczenia chorych.

Po powrocie z Harvardu tworzy szkołę nowoczesnej chirurgii opartej na badaniach naukowych. Otwiera perspektywy rozwoju wielu nowych obszarów chirurgii specjalistycznej. W dziedzinie chirurgii naczyniowej wykonuje ponad 3000 operacji tętniaków aorty brzusznej, tętnic obwodowych, tętnic nerkowych z własną modyfikacją przeszczepu aortalno-nerkowego itd. Wprowadza własną, oryginalną metodę zespolenia węzła chłonnego z żyłą w leczeniu obrzęku chłonnego kończyn. Stosuje nowatorską, pozaustrojową perfuzję wątroby, przez wątrobę świni w leczeniu ostrej niewydolności wątroby. Wprowadza operacyjne wytwarzanie tzw. zespoleń wrotno-układowych, wykonując ponad 300 tego typu operacji. W chirurgii endokrynologicznej zapoczątkowuje w Polsce operacje przytarczyc, osobiście przeprowadza 150 operacji usunięcia nadnerczy. Stosuje pionierskie metody w chirurgii ostrych chorób jamy brzusznej, chirurgii przełyku, żołądka (wprowadza zasadę doraźnych resekcji żołądka w krwawieniu z wrzodu), trzustki, dróg żółciowych, nerek (m.in. pozaustrojowa naprawa nerki w kamicy nerkowej i nadciśnieniu naczyniowo-nerkowym). W 1966 roku dokonuje pierwszego w Polsce przeszczepienia nerki.
Ojciec miał dwie lewe ręce, nie potrafił wbić gwoździa. A chirurgiem był świetnym – mówi syn. – Podkreślał, że rozwiązuje problemy operacyjne umysłem. Technikę operacyjną uważał za ważną, ale nie najważniejszą. Jego poglądy na medycynę przeszły ewolucję. Jako młody chirurg sądził, że jest ona sztuką, później – że nauką, a jako stary profesor – że w największym stopniu jest służbą. Dlatego przede wszystkim dbał o dobro konkretnego chorego. Powiedział kiedyś, że medycyna jest jednym z pierwszych i najważniejszych wyrazów ludzkiego humanitaryzmu. Bez niego staje się rzemiosłem, zawodem cyrulika.
„Najwspanialsza i najbardziej radykalna operacja, choć stwarza szanse wyleczenia, może być obarczona zbyt wielkim ryzykiem utraty życia” – stwierdzał prof. Nielubowicz w Polskim Przeglądzie Chirurgicznym nr 7 z 1987 roku. – ” Może to odbierać choremu nawet ten okres życia, który mu pozostał bez operacji. Im starszy się staję, tym częściej myślę nie o sukcesie, który może być wynikiem trudnej operacji, ale o tym, ile chory może stracić, jeżeli nasze nadzieje związane z operacją się nie ziszczą. Staram się pamiętać, że ten, kto umiera, umiera w 100 procentach”.
Dorobek naukowy prof. Nielubowicza obejmuje 576 prac naukowych, w tym 98 ogłoszonych w pismach zagranicznych. Jego zainteresowania dotyczyły prawie wszystkich dziedzin chirurgii ogólnej, zwłaszcza jednak patofizjologii i chirurgii naczyń obwodowych, przeszczepiania nerek, chirurgii wątroby, chirurgii endokrynologicznej i chirurgii innych narządów jamy brzusznej.
„Codzienna praca, rano w klinice, a po południu w zakładzie, wypełniała mi całe dni. Wszystkie prace naukowe i książki pisałem w niedziele, święta i w czasie urlopów” – opowiada w swoim życiorysie. – „Okres życia od objęcia stanowiska kierownika kliniki i zakładu doświadczalnego do chwili przejścia na emeryturę uważam za najpiękniejszy i najszczęśliwszy w moim życiu. Miałem największą radość, jaką daje świadomość, że jest się potrzebnym i być może pożytecznym”.

Mistrz i nauczyciel
„Bardzo wcześnie w swojej karierze naukowej prof. Nielubowicz zrozumiał, że powojenna chirurgia polska wymaga wyrównania zapóźnień i że postęp leży w szerokim otwarciu na świat, w międzynarodowych kontaktach, w zorientowaniu jej na nowatorską i inspirująca naukę chirurgiczną, reprezentowaną zwłaszcza przez ośrodki anglosaskie” – pisał prof. Jerzy Szczerbań w 1999 roku, w laudacji z okazji nadania prof. Janowi Nielubowiczowi tytułu doktora honoris causa Akademii Medycznej w Warszawie, w której ten ostatni pracował i nauczał przez ponad 40 lat, a w latach 1981-86 był rektorem. – „Był świadom faktu, że klinika chirurgiczna w Polsce wymagała znacznego poszerzenia platformy naukowej o nauki podstawowe, inspirujące nowe myślenie i wnoszące do klinicznych badań naukowych pozaempiryczny rygor dowodu naukowego”.

Prof. Jerzy Szczerbań, promotor i wnioskodawca nadania zaszczytnego tytułu, przez 34 lata był najpierw uczniem, a potem współpracownikiem prof. Nielubowicza. Pod jego kierunkiem się doktoryzował i habilitował.
Asystenci prof. Nielubowicza spędzili, jak obliczył profesor, 54 lata (648 miesięcy) na stypendiach w zachodnich klinikach. Sam im te stypendia załatwiał. Był promotorem 50 doktoratów i opiekunem 20 habilitacji. 6 polskich akademii medycznych przyznało mu doktorat honoris causa. Był członkiem 14 zagranicznych towarzystw chirurgicznych, członkiem honorowym Królewskiego Kolegium Chirurgów w Londynie i Amerykańskiego Kolegium Chirurgów. Wielokrotnie zapraszany przez renomowane ośrodki uniwersyteckie na świecie, wygłosił za granicą 137 wykładów.
Będąc rektorem uczelni, nadal prowadził codzienne seminaria dla kolejnych grup studentów 5. roku. Kończył je prośbą o anonimową odpowiedź na dwa pytania: „Ilu studentów, twoim zdaniem, wybrało zawód właściwie, zgodnie z zainteresowaniami i zdolnościami?” oraz „Jaki procent nauczycieli akademickich uczyło cię tak, jakbyś chciał, aby uczono twoje dzieci?”. Studenci oceniali, że właściwie wybrało zawód około połowy z nich. Co do nauczycieli akademickich, to aprobatę zyskała zaledwie jedna czwarta. Ankietę prof. Nielubowicza rozszerzył Zakład Dydaktyki Medycznej. Pytano absolwentów o ocenę ukończonych studiów. Według 70 proc. ankietowanych studia nie przebiegały zgodnie z ich nadziejami. Satysfakcję z ich ukończenia miało 66 proc. absolwentów. Największy wpływ na wykształcenie miały podręczniki – 47 proc. Wpływ nauczycieli oceniono na 23 proc. Jako ich szczególnie pożądaną cechę na pierwszym miejscu wymieniano kulturę osobistą. Jako szczególnie niepożądaną – brak kultury osobistej. 55 proc. absolwentów nie chciało mieć żadnego dalszego kontaktu z uczelnią.
„Gdzieś zginął człowiek, starszy kolega, przyjaciel młodego. To bardzo smutne” – konstatował prof. Nielubowicz, zaniepokojony stanem dydaktyki na uczelniach medycznych. Nastawienie studentów również budziło jego niepokój. „Większość studentów pragnie głównie, jeżeli w ogóle pragnie, wiadomości praktycznych, takich, które pozwolą na szybki i duży zarobek” – pisał w 1989 roku, w artykule „Stan medycyny polskiej” (Znaki Czasu, nr 15, 1989).
Po kilku latach ci studenci stają się już lekarzami. „Niestety, pomimo że według wyników CBOS lekarz cieszy się ponoć w Polsce bardzo wysokim uznaniem, przeciętny chory na pytanie, jak w jego oczach wygląda dzisiejszy lekarz, odpowiada: jest arogancki, a jedynym motywem jego działania jest chęć zarobku, i to jak największego. Nie martwiłbym się tym tak bardzo, gdyby nie dwie wypowiedzi moich bardzo mi drogich uczniów. Obaj są dziś w pełni wykwalifikowanymi chirurgami w wieku 30-40 lat. Pracowali ze mną 4-10 lat. Jeden mi powiedział: Teraz, panie profesorze, liczy się tylko kasa!!! A drugi: To prawda, nauczył mnie pan dobrej, bardzo dobrej chirurgii, ale jak zarobić na życie, tego się od pana nie nauczyłem, zresztą pan sam dla siebie nie potrafił o to zadbać”. („Lekarz w oczach chorego”, Polski Tygodnik Lekarski” nr 18-19, 1993).

Jako rektor Akademii Medycznej przez 5 lat wysłuchiwał od kandydatów na studia, jak to każdy z nich wybiera medycynę powodowany chęcią niesienia pomocy innym. Na uwagi profesora o trudnych obecnie warunkach i o zaledwie średnim standardzie życia lekarza, kandydaci odpowiadali niezmiennie: to nieważne. „A potem, zostawszy lekarzami, ci wszyscy, dla których sprawa pieniędzy była nieważna, chcą dostatniego, bardzo dostatniego życia” – komentuje profesor. „Ja to dobrze rozumiem, bo i ja tego pragnę, jeżeli już nie dla siebie, to dla moich uczniów, następców, ale wybierając mój zawód, patrząc na moich nauczycieli medycyny, na mego ojca – lekarza, na współczesny mu świat lekarski, wiedziałem, co mnie czeka i ile bogactwa mogę się w życiu spodziewać. Myślę, że podobny los czeka w Polsce przynajmniej jeszcze dwa pokolenia lekarzy”.
W swoim życiorysie prof. Nielubowicz przyznaje, że pełnienie obowiązków rektora było dla niego okresem stresów i dużego wysiłku. Zaczęło się od okupacji gmachu rektoratu przez kandydatów na studia, którzy nie zdali egzaminu wstępnego. Później studenci kikakrotnie organizowali strajki wymagające osobistych interwencji rektora i pertraktacji ze zbuntowaną młodzieżą. W stanie wojennym kłopoty uczelni zaczynają się nawarstwiać. Brakuje funduszy na rozwinięcie szerszej działalności naukowej. Rektor ocenia, że liczba studentów jest trzykrotnie wyższa w stosunku do możliwości lokalowych. Brak sal wykładowych przy ul. Banacha uniemożliwia właściwe prowadzenie nauczania klinicznego. Trwają ciągłe przepychanki w sprawie wykończenia kolejnych bloków, których budowa ciągnie się od 10 lat. Bezustanne dyskusje i różnice zdań rektora z grupą partyjną PZPR doprowadzają do kontroli NIK-u. Ministerstwo Zdrowia przypomina sobie, że prof. Nielubowicz osiągnął wiek emerytalny. Na rok przed upływem drugiej kadencji zostaje odwołany ze stanowiska rektora.

Rodzina
Jan Nielubowicz poznaje Helenę Kistelską w 1936 roku, na 4. roku Wydziału Lekarskiego. Pobiorą się dopiero w 1951 roku. Jej pasją jest neurologia. Studia uniwersyteckie zaczęła co prawda na filologii polskiej, ale po roku wiedziała, że będzie lekarzem. Już na 3. roku medycyny ma indywidualny tok studiów. Rano, zamiast na wykłady, z których jest zwolniona, biegnie do Szpitala Praskiego, na Oddział Neurologiczny. Na uczelni pojawia się w południe, aby uczestniczyć w ćwiczeniach. Po latach zwierzy się synowi, że zawsze żałowała tych wykładów. Jej przyszły mąż do końca życia będzie wspominał swoich profesorów z tamtych lat: Witolda Orłowskiego, Ludwika Paszkiewicza, Mieczysława Michałowicza, Adama Czyżewicza, Zygmunta Radlińskiego, Witolda Zawadowskiego.
– Ostatni egzamin – z medycyny sądowej, u prof. Wiktora Grzywo-Dąbrowskiego, mama zdawała we wrześniu 1939 roku – opowiada dr Wojciech Nielubowicz. – Miała przeprowadzić sekcję zwłok, tymczasem rozpoczął się nalot i wszyscy zeszli do schronu, namawiając ją, by też poszła. Została. Na głowę leciał jej gruz i tynk, ale zrobiła, co miała zrobić. Zdała egzamin. Dyplom odbierała w styczniu 1940 roku, tuż przed zamknięciem Uniwersytetu.

W Klinice Neurologicznej u prof. Adama Opalskiego pracuje od jesieni 1939 roku. Równocześnie wykłada w Szkole Zaorskiego, stanowiącej przykrywkę dla tajnego nauczania na Wydziale Lekarskim. Na początku lat 50. jest już po habilitacji. Spodziewa się, że przejmie Klinikę po odchodzącym na emeryturę profesorze, ma jego pełną aprobatę. Nie zyskuje jednak aprobaty władz, a to przesądza sprawę. Przyjmuje więc ordynaturę Oddziału Neurologicznego Szpitala Grochowskiego.
Na ostatnim etapie swojej pracy zawodowej prof. Helena Nielubowiczowa objęła kierownictwo Kliniki Neurologicznej w Instytucie Psychiatrii i Neurologii, gdzie zajmowała się diagnostyką i wskazaniami do leczenia operacyjnego niedokrwienia mózgu. W ramach współpracy klinik, którymi kierowali, małżonkowie wspólnie zgłębiają wskazania do operacji tętnic mózgowych. Prof. Nielubowicz przeprowadza 150 operacji tętnic mózgowych pozaczaszkowych. Oceniając odległe wyniki, stwierdzili, że operacje te stwarzają chorym czterokrotnie większą szansę dalszego życia bez ponawiających się udarów niż w grupie chorych nieoperowanych.
„Nie udałoby mi się zrobić nawet połowy tego, co miało miejsce, gdyby nie jej aprobata faktu, że całe dnie spędzałem w Klinice i Zakładzie Doświadczalnym. Gdyby nie jej rady i krytyka wynikające z wielkiego doświadczenia lekarskiego i mądrości życiowej, nie przezwyciężyłbym w sobie tak częstych słabości i zniechęcenia” – mówił profesor po śmierci żony w 1997 roku.
Ich syn urodził się w 1958 roku. Aż do matury nie chciał słyszeć o medycynie. – Ojciec zawsze uważał, że powinienem zostać lekarzem – mówi dr Wojciech Nielubowicz. – Ale ja tak naprawdę to nie wiedziałem, co chcę robić w życiu. W końcu, dlaczego nie medycyna, pomyślałem. Wtedy ojciec wziął się na sposób. Przed rozpoczęciem studiów obowiązywały praktyki robotnicze. Skierował mnie na blok operacyjny swojego szpitala, żebym z bliska zobaczył, jak to wygląda. No i miał rację, bardzo mi się spodobało. Potem, w czasie studiów, każde wakacje spędzałem na chirurgii w szpitalu w Płocku. Ordynator, dr Janusz Szaroszyk, zapewniał mi sporą samodzielność, a ja byłem w siódmym niebie. Jako jedyny student w całym szpitalu miałem mnóstwo roboty, ciągle ktoś mnie do czegoś potrzebował. Byłem wtedy młodym, zabawowym dżentelmenem, ale ta praca wciągnęła mnie bez reszty.
Potem był staż w Szpitalu na Kasprzaka i 10 lat w Klinice Chirurgicznej na Banacha. Najpierw z ojcem, a po jego odejściu na emeryturę pod kierunkiem profesorów Jerzego Polańskiego i Jacka Szmidta. Spędził także pół roku na stypendium w Szpitalu w Edmonton w kanadyjskiej Albercie. – Niedługo po powrocie ze stypendium zaczęły się moje kłopoty – wspomina. – Łuszczyca zaatakowała mi ręce. W okresach nasilenia choroby nie mogłem operować. Podszedłem do tego pryncypialnie: skoro nie mogę pracować na 100 procent, to nie będę pracował wcale. Po 11 latach pracy lekarskiej byłem zmuszony podjąć bardzo trudną decyzję o rezygnacji z chirurgii i, w dużym stopniu, z medycyny. Rozpocząłem pracę w firmie farmaceutycznej jako dyrektor medyczny.
Swoją przyszłą żonę Dorotę Kowalską Wojciech Nielubowicz poznał na 1. roku studiów, byli w jednej grupie. Dr Dorota Nielubowiczowa ma obecnie II stopień specjalizacji z radiologii ogólnej i pediatrycznej. Kieruje Zakładem Radiologii w przychodni na Pradze Południe. – Moja żona posłuchała teścia i dobrze na tym wyszła. To ojciec doradził jej wybór radiologii. Bardzo jest z tego zadowolona. Ja go nie posłuchałem, kiedy radził, żebym się przestawił na internę. Miałem II stopień w chirurgii, doktorat, jakieś doświadczenie, a w internie musiałbym wszystko zaczynać od początku. Jednak alternatywa zostania internistą nie była taka zła. Ojciec miał rację, jak zawsze. Nie zdarzyło się, żeby nie miał racji.

Przez całe życie kontakty ojca z synem były bardzo ścisłe. – Ojciec miał dla mnie zawsze czas w niedziele – mówi syn. – Każdy sierpień spędzaliśmy wspólnie w letnim domku w Urlach, który kupił za pieniądze z nagrody państwowej. Przyznano mu ją w 1964 roku za pracę nad protezami produkcji polskiej. Kopał w ogrodzie, sadził sosenki i krzewy. Nie było to jego hobby, on nie miał żadnego hobby poza medycyną. To była świadomie prowadzona profilaktyka przeciwzawałowa. Chodziliśmy na długie, 5-godzinne spacery z psem. Ojciec mówił, ja słuchałem, a potem mówiłem, co myślę. A on – czy dobrze myślę. Znana maksyma: „Nil est in homine bona mente melius „(Nic w człowieku nie ma bardziej wartościowego niż jego umysł) była jego główną dewizą życiową. Jego lotność umysłu po osiemdziesiątce wielokrotnie przewyższała moją po czterdziestce.
„Jak każdy człowiek, a zwłaszcza jak każda wielka osobowość, dążył do pozostawienia po sobie trwałego śladu przy pełnej świadomości nieuniknionego procesu przemijania” – napisał we wspomnieniu o Profesorze jego uczeń i następca w Klinice Chirurgicznej prof. Tadeusz Tołłoczko. – „Pozostawił dla potomności bardzo dokładnie i w szczegółach opracowany wykaz swych prac i dokonań. Jest to wykaz imponujący. Myślę, że dominującą cechą osobowości Profesora była potęga rozumu (…)”.
– Po przejściu na emeryturę ojciec przeżywał ciężkie chwile – mówi dr Wojciech Nielubowicz. – Na szczęście wciąż jeszcze mógł przyjmować pacjentów w przychodni Szpitala na Banacha. Dużo pisał, głównie rozprawy z etyki i historii medycyny, udzielał się w Izbie Lekarskiej, Sądzie Lekarskim. Zmarł nagle, w wieku 84 lat, 2 lutego 2000 roku, tuż po powrocie do domu z przychodni, w której, jak zwykle w każdą środę, przyjmował chorych.

Ewa Dobrowolska

Zdjęcia z archiwum dr. Wojciecha Nielubowicza

Archiwum