8 marca 2009

Sport – Wspomnienia z rajdu w Pieninach

Rajd trwał od 30 maja do 1 czerwca 2008 r. Wyjazd – tradycyjnie o 2 w nocy. Po 6 godzinach podróży autokarowej jesteśmy w Szczawnicy. Sprawnym krokiem docieramy do przeprawy promowej przez Dunajec. Tratwą, prowadzoną przez dowcipnego flisaka, dostajemy się na drugą stronę rzeki. Wreszcie rozpoczynamy podejście na Sokolicę. Jak się okazało, wybraliśmy żmudne podejście i najmłodsze uczestniczki rajdu, roczna Antonina i 5-letnia Weronika, musiały zostać wniesione na Sokolicę przez rodziców i zaprzyjaźnionych „tragarzy”. Jeszcze kilka odpoczynków regulujących nasze oddechy, parę łyków „smakowitej” pienińskiej wody nawilżającej nasze wyschnięte gardła – i zdobywamy Sokolicę.
Pogoda nam sprzyja! Widok z góry na głęboko wciętą dolinę Dunajca jest porażający. Podziwiamy sprawnie walczących z bystrzami kajakarzy i robimy fotki słynnej karłowatej sosny. Niektórzy szczęśliwi zdobywcy Sokolicy są trochę przerażeni, kiedy dowiadują się, że rozpoczynamy Sokolą Perć, prowadzącą w kierunku Trzech Koron. Szlak biegnie raz w górę, raz w dół. Wspaniałe panoramy prawie na każdym zakręcie. Dzięki barierkom i drabinkom zabezpieczającym przed upadkami – bez problemów wchodzimy na Czerteż i Czertezik. Chwila odpoczynku i docieramy do Zamku Pienińskiego, a właściwie ruin, jakie pozostały po tej najwyżej położonej (779 m n.p.m.) polskiej warowni, wzniesionej w XIII w. przez Bolesława Wstydliwego. Jednogłośnie stwierdzamy, że doświadczenia nabyte podczas zdobywania Turbacza bardzo nam się przydały podczas pokonywania Sokolej Perci.
Zjadamy lekki posiłek i żwawo ruszamy w kierunku Trzech Koron. Wkrótce dochodzimy do długiej metalowej platformy, prowadzącej na trzy iglice tworzące szczyt Trzech Koron. Panorama wynagradza nam trudy podejścia i pozwala zapomnieć o bolących łydkach i pęcherzach na stopach. Niezlikwidowanie tej metalowej platformy, szpecącej pieniński krajobraz, ma przypominać następnym pokoleniom o absurdach PRL-u.
Wypijamy łyk góralskiej herbatki za zdrowie zdobywców i schodzimy na Szopczańką Przełęcz. Witamy się tam ze starszą gaździną i co odważniejsi, wysuszeni słońcem i górskim wiatrem, zamawiają u niej maślankę. Smakuje wybornie. Chwila pogawędki z sympatyczną gaździną (za żadne skarby nie chciała zdradzić, jak wniosła na taką wysokość kilka baniek z napojami i tyle kilogramów oscypków – niech to pozostanie jej tajemnicą handlową).
Wchodzimy do Wąwozu Szopczańskiego. Jesteśmy pod wrażeniem głębokości i stromości tego wąwozu, wyciętego w wapiennych skałach. Dzieci, dzielnie uczestniczące w wyprawie, dopominają się szybszego marszu. W końcu docieramy do schroniska, spod którego podziwiamy majestatyczne szczyty Trzech Koron. Przy ognisku wspólnie odśpiewujemy wszystkie piosenki z rajdowego śpiewnika, przy akompaniamencie gitarzystów ze świeżo poznanej grupy turystycznej z Małopolski.
Poranna pobudka i stwierdzamy ze smutkiem, że zakwasy i pęcherze na stopach rozbijają naszą grupę na 3 zespoły. Najbardziej sponiewierani uczestnicy spływają tratwami przełomem Dunajca ze Sromowców Niżnych do Krościenka. Mniej zmęczeni udają się do położonego po słowackiej stronie Czerwonego Klasztoru, przez kładkę podwieszoną na linach zamocowanych na 26-metrowym pylonie. Najbardziej wytrwali wyruszają w góry przez Macelak i Majerz do Czorsztyna. Spotykamy się na obiedzie w Niedzicy, w sympatycznej restauracji, położonej malowniczo u podnóża zapory wodnej na Polanie Sosny.
Drugi dzień cudnej, słonecznej pogody daje nam podstawę do stwierdzenia, że nieobecni na rajdzie, nasi emigranci z Hiszpanii: Małgosia ze Sławkiem i Agnieszka z Marcinem, tym razem nam odpuścili, zsyłając słoneczny wyż z Półwyspu Iberyjskiego, a Maks w wilgotnej Irlandii zatrzymał na te 2 dni deszczowe niże. Wymieniamy się wrażeniami z naszych pienińskich tras i licytujemy się, kto miał najciekawszy dzień.
Kończymy nasz rajd. Wsiadamy do autokaru, obiecując sobie kolejny rodzinny lekarski rajd w równie pięknym górskim zakątku.

Robert Krawczyk,

członek Zarządu Lekarskiego Klubu Turystycznego „Pro Mile” z Kozienic


Archiwum