20 listopada 2003

W 50. rocznicę otrzymania dyplomów lekarskich

Fragmenty przemówienia starościny rocznika 1953, Ireny Brydowskiej-Skórzewskiej, wygłoszonego 6 czerwca 2003 r.

50 lat temu skończyliśmy studia. Dzisiejsze, jubileuszowe spotkanie odbywa się wreszcie we własnym budynku uczelni – w pięknej Sali Senatorskiej Rektoratu. Stawiło się nas ponad 120 osób. (…)
Teraz zmieniło się tylko to, że wtedy byli starzy nasi profesorowie, a my studenci, młodzi. Dziś odwrotnie – jesteśmy my, starzy lekarze, a przedstawiciele naszej uczelni – Rektor i Dziekani – to nasi młodsi Koledzy.
Na tym jubileuszowym spotkaniu pragniemy podkreślić naszą więź emocjonalną i przywiązanie byłych wychowanków do macierzystej uczelni. Chcemy tworzyć historię i kultywować tradycję naszej młodej Alma Mater, w końcu zaledwie 54-letniej. Trzeba podkreślić, że aczkolwiek jesteśmy ostatnim rocznikiem studiów, który rozpoczął je na Uniwersytecie Warszawskim, gdy rektorem był nasz prof. Czubalski, a dziekanem – prof. Dobrzański, to otrzymaliśmy dyplomy Akademii Medycznej.
Za patronowanie tej jubileuszowej uroczystości i udział w nim chcę w imieniu jubilatów podziękować Jego Magnificencji Rektorowi Akademii Medycznej, prof. dr. hab. Januszowi Piekarczykowi, oraz Dziekanowi I Wydziału Lekarskiego, prof. dr. hab. Markowi Krawczykowi. Żałujemy, że nie mógł uczestniczyć w tej uroczystości przedstawiciel Rektora Uniwersytetu Warszawskiego.
W budynkach UW przez wiele lat mieliśmy ćwiczenia i wykłady. Biblioteka i cały teren uniwersytetu zawsze kojarzą się nam z młodością – i trochę żal, że to już nie nasza uczelnia.
Rozpoczynając studia przed 55 laty, robiliśmy to z entuzjazmem, zrozumiałym po przeżyciach wojennych. Tworzyliśmy „mieszaninę” młodych, 18-19-letnich, i starszych nawet o 10 lat, którzy przeżyli okupację niemiecką i radziecką, którzy przeszli Syberię, Kazachstan i niemieckie obozy koncentracyjne, którzy wrócili do kraju z I Armią, i tych, którzy szli przez Iran, Irak z Armią Andersa, walczyli pod Monte Cassino, jak obecny tu dr Dorywalski. Znaleźli się wśród nas również powstańcy warszawscy, którzy powrócili z obozów jenieckich.
Podjęliśmy studia w bardzo trudnych warunkach bytowania i studiowania, często o chłodzie i głodzie. Ale z entuzjazmem, na wezwanie, odgruzowywaliśmy teren szpitala Dzieciątka Jezus, budynek Anatomicum, a z braku książek i skryptów – uczyliśmy się z notatek pracowicie spisywanych na wykładach. Mieliśmy wielkie szczęście, bo uczyli nas niezwykli ludzie, a zarazem wielcy profesorowie, szanowani i kochani.
(…) Życie studenckie toczyło się wokół Koła Medyków Uniwersytetu Warszawskiego – naszej organizacji, wtedy tylko studenckiej. Znaczek tego Koła do dziś towarzyszy wszystkim naszym spotkaniom.
Koło Medyków było wtedy miejscem nauki, zabawy, wychowania obywatelskiego. Uczyliśmy się w tym budynku na schodach wszystkich pięter, w salce cichej nauki, spotykaliśmy się w „Paranoi”, gdzie koledzy grali na pianinie ostatnie nowości muzyki rozrywkowej. Tamże, w Kole Medyków, dzieliliśmy dary z Unry, które pomagały nam się trochę ubrać. Tam odbywały się sobotnie „fajfy”, potańcówki i tradycyjne bale medyków, z doborową orkiestrą w sali balowej, na których bardzo często bywali nasi profesorowie.
W tymże Kole Medyków już od I roku studiów organizowano różne kursy: strzykawkowe, dietetyki, sanitarne – dla obsługi kolonii letnich i obozów młodzieżowych, co umożliwiało nam zarobienie kilku złotych, a zarazem bezpłatny pobyt na wakacjach. Dziś żal nam zaprzepaszczonego dorobku Koła Medyków, bo zarówno budynek, jak i jego wystrój – to relikt PRL-u, a studenci też już nie tacy jak my.
Byliśmy wychowywani w systemie wartości, który mówił, że właściwym celem życia jest służenie wyższej sprawie, dla dobra innych i Ojczyzny, że uczciwość i honor są normą.
Kończąc studia, nie mieliśmy pojęcia, że będziemy przymusowo kierowani do pracy bez minimum praktyki, pierwszej pracy w życiu, z dala od rodziny, za nędzną pensję, z której trudno się utrzymać, i nie przewidywaliśmy, że emerytura będzie podobna.
Wchodziliśmy w ten okrutny ustrój totalitarny stopniowo obdzierani ze złudzeń i marzeń, ale pracowaliśmy z pełnym poświęceniem, robiliśmy kolejne specjalizacje, doktoraty, habilitacje, aby lepiej służyć choremu.
Trudno określić, o ile nasz rocznik był bardziej pracowity od innych, ale – tak jak powiedział jeden z naszych profesorów o potrzebie bycia wiecznym studentem – to myśmy zachowali w większości chęć i potrzebę rozwijania się. Mamy w swym gronie wielu profesorów, doktorów nauk medycznych, specjalistów I i II stopnia.
Oczywiście, w ostatnich 50 latach w medycynie nastąpił niebywały postęp techniczny. Przybyło wiele nowości technicznych i leczniczych. Eksplozja tych nowości, szczególnie w ostatnim 10-leciu, zachwyca i zmusza do śledzenia ich na bieżąco. Jednocześnie pojawia się pytanie, w jakim stopniu poprawią one jakość usług medycznych, w jakim zaś je odhumanizują.
Przeżyliśmy te 50 lat od dyplomu w czasach trudnych, ale wspominamy je raczej dobrze, bo to okres naszej młodości. A młodość we wspomnieniach zawsze jest piękna, tak jak przyjaźń czy pierwsza miłość. Przez te wszystkie lata pielęgnowaliśmy przyjaźnie, pomagaliśmy sobie wzajemnie, spotykaliśmy się co 5 lat w większym gronie, nie mówiąc o spotkaniach koleżeńskich w węższych kręgach.
Mieliśmy własnych chirurgów, internistów, okulistów, onkologów, neurologów i wszelkich innych specjalistów, którzy zawsze służyli nam radą i pomocą. Aż strach pomyśleć, co będzie dalej. Kto nas będzie leczył, kiedy my już nie pracujemy? Szczególnie, że światełka nadziei w „tunelu” służby zdrowia i ochrony zdrowia dalej nie widać.
No cóż, mieliśmy szczęście do naszych profesorów, ale w ciągu tych lat nie mieliśmy nigdy szczęścia do dobrych ministrów, i trudno powiedzieć, czy to już drugie dno i kiedy się odbijemy. Możemy tylko sobie pogratulować, że to nie byli koledzy z naszego rocznika.
Żyjemy, niestety w czasach pogłębiającej się erozji odpowiedzialności za to, co robimy, i za kraj. Wszyscy, którzy robią coś paskudnego, uważają, że winny jest ktoś inny.
W tym wszystkim pocieszający jest jednak fakt, że nasz rocznik oprócz wyuczonego zawodu lekarza wypromował też wielu społeczników, twórców kultury, poetów, malarzy, rzeźbiarzy.
Trzeba tu wspomnieć o naszych kolegach, którzy z różnych przyczyn stali się emigrantami, pracują w Szwecji, USA, Kanadzie, Anglii i w innych krajach. Niosą pomoc chorym i potrzebującym jej. Zasługują na szacunek i uznanie.
Nasz kolega Witek Rygiel, nieobecny tu z powodu złego stanu zdrowia, od 40 lat mieszkający w Kanadzie, który rysował i malował od zawsze, po skończeniu specjalizacji z chirurgii plastycznej i kosmetycznej w Montrealu przez 15 lat pracował we własnej klinice chirurgii plastycznej w Arizonie. (…) Następnie wraz z żoną, prof. kardiologii dziecięcej, prowadzili prywatny szpital dla dzieci upośledzonych w Hamilton. Po ich przejściu na emeryturę, nadal pod ich nazwiskiem, funkcjonuje tam dom opieki dla dzieci. Witek wciąż jeszcze maluje i rzeźbi. Jego rzeźba – portret Papieża Jana Pawła – zdobi 4 kościoły katolickie (3 rzeźby w Toronto i 1 w Vernon). Jego prace były wielokrotnie wystawiane w USA i w Kanadzie.
Inny nasz kolega, Zbyszek Maciejewski, również pasjonuje się malarstwem. Jego wystawy odbywały się w Warszawie i w Paryżu. Z kolei patronem jednej z ulic w podwarszawskim Piasecznie został, zmarły już, nasz kolega, dr Tadeusz Gerber, w uznaniu zasług dla tej miejscowości, w której przepracował całe życie.
Mieliśmy ciężką młodość. Mamy trudną starość. Nasz bieg w sztafecie pokoleń lekarzy naszej uczelni dobiega już celu – pożegnania się. Zawsze jednak byliśmy wierni przysiędze Hipokratesa, przekazanej nam przez niezapomnianych profesorów i władze uczelni. Mimo wszystkich trudności wołamy: Vivat Academia! Vivant Professores!
Kończę słowami Agnieszki Osieckiej:
odczuwamy trochę kaca, że co było, to nie wraca,
odczuwamy trochę żalu, że tak wcześnie jest po balu.
I jak śpiewają w Piwnicy pod Baranami:
bo ta nasza młodość, ten skarb, nie stoi w miejscu długo,
najpierw jest młodością pierwszą, a potem drugą.

(…) W czasie przygotowań do naszego spotkania, odeszli: Staszek Kazubski, Zbyszek Gromowicz, Janusz Tarkowski. Uczcijmy ich pamięć chwilą zadumy.

Archiwum