20 grudnia 2011

Literatura i życie

Artur Dziak

Urodziłem się 20 grudnia, ale mądra babcia Rozalia, przewidując niedogodności z tym związane, takie jak wcześniejsza służba wojskowa, udała się natychmiast do swego kuzyna, który biskupował w parafii św. Floriana, i od ręki załatwiła wpis w księgach parafialnych: „Natus Varsoviensis, 20 Janwara Anno Domini 1933”. Tym prostym sposobem odmłodziła mnie aż o rok!

Przyszedłem na świat w wielkiej i szykownej kamienicy na rogu Brukowej i Szerokiej, w której na parterze znajdowała się Pralnia Parowa z Prasowalnią rodziny Sobolewskich. Moje narodziny poprzedziły codzienne mozolne wędrówki mej matki, z już dobrze widocznym brzuchem, która miała nakazane przez babcię Rozalię „czarów macierzyńskich czynienie”, czyli chodzenie po kościołach, parkach i muzeach w celu obcowania z pięknymi rzeźbami i malarstwem. Naturalnie pod żadnym pozorem nie wolno jej było oglądać jakiejś awantury czy – broń Boże – zbliżać się do jakiegoś pożaru! Jeśli wierzyć mojej matce, to żyłem „jak pączek w maśle”. Głównie dlatego, że pielęgnacją i wychowaniem zajmowała się babcia Rozalia, która „gnała każdego co się przy tobie chciał pokręcić”.
Matka moja oraz liczne cioteczki musiały pilnować fraucymeru pralni, gdyż wszyscy wujkowie, a także mój ojciec, całymi dniami „zalegiwali otomany” i wysiłkiem niezmiernym była dla nich już sama czynność wstawania z łóżka, kontynuowali swe wielkopańskie nawyki i przyzwyczajenia. Celował w tym mój ojciec, który poza tym dniami i nocami grał w karty albo w bilard. W bilardzie był prawdziwym mistrzem i niemiłosiernie wszystkich ogrywał, a szczególnie tzw. frajerów, których wystawiali mu koledzy lubiący się na czyjś koszt bogato zabawiać. Idylla nie trwała jednak zbyt długo, gdyż znajomy komisarz policji państwowej pofatygował się do babci i poinformował ją, „że jak pan Józio nie skończy z bilardem, to będzie kaput, bo go prędko załatwią oprychy, które wcześniej chciały, by chodził w ich stajni”, co oznaczało grę na usługach praskiej mafii. Nic też dziwnego, że w sytuacji braku rąk do pracy pralnię wkrótce „przeputali” – jak powiedziała babcia.
Z powodu rodzinnych przyzwyczajeń, a właściwie tęsknoty za bezmiarem lasów, łąk i pól, babcia Rozalia wsadzała mnie codziennie do cudacznego, na wielkich kołach wózka dziecięcego i z dumą popychała w stronę ulicy Zygmuntowskiej, za którą rozpościerał się park Aleksandrowski, przemianowany już w tym czasie na park Praski, bym się mógł „nachapać do woli mahoniowego powietrza”. Olbrzymi park powstał na mocy ukazu cara Aleksandra III w roku 1885. Jego tereny były tak rozległe, że pomieściły zakładany w roku 1921 Ogród Zoologiczny, w którym dyrektor Żabiński cierpliwie wyjaśniał dzieciom różnice między karaluchem a hipopotamem. Owo powietrze o cudownym działaniu zapewnić miały dorodne świerki na parkowym klombie. Babcia była zaborcza i charakteru swarliwego, więc miejsce przynależało tylko do niej i jeśli jakaś młoda Żydówka, nieznająca reguł rządzących tą częścią miasta, nieopatrznie wstawiała tam swoje dziecko, natychmiast odzywały się alarmujące okrzyki: „Ty, Chaja, ty gdzie się tak pchasz na pysk, ty nie bądź taki nachalnik,, jołop przeklęty, i ty szybko zabieraj tego swojego Srulka, bo starsza pani dziedziczka z tem Arciem jedzie! On jest nasz tyż, a nie jakiś szmondak!”. Gwoli prawdzie stwierdzić należy, że w enklawie starej Pragi wszyscy żyli w zgodzie i wzajemnej życzliwości i wszelkie swary szybko były wyciszane. „Ty nie pyskuj! Ty tylko cicho sza! Tak musi być” – po czym wszystko wracało w utarte sąsiedzkie koleiny! Co więcej, to przegnane młode matki przychodziły po krótkim czasie do mego wózka i, kiwając się aprobująco, mówiły: „Aj, jakie piękne, aj, jakie mądre dziecko, aj, jakie ma oczka umne”, czym rozbrajały babcię Rozalię. Piękna swego nie wypada mi kwestionować. Ale skąd wiedziały, że jestem mądry? Podobno niektóre, pragnąc się szczególnie przypodobać, wykrzykiwały nawet: „Ach mamełe, ono będzie ministrem”, co się na szczęście nie sprawdziło!
Nasza kamienica pobudowana w stylu „warszawskiego baroku” przez Henryka Stifelmana, chociaż była tylko czteropiętrowa, górowała nad pięciopiętrowymi z racji „wytwornego i bogatego wystroju pokoi, mających pałacową wysokość”. Naturalnie z zewnątrz zdobiły ją przeróżne wieżyczki, ręcznie kute balkony, parapety i wykusze. Mury pokryte były kolorowymi płytkami, a w narożniku nad pralnią strzelała w górę półokrągła baszta.
Pralnia działała krótko i upadła, bo upaść musiała. Ziemiaństwo w ogóle, a już ziemiaństwo zubożałe, a do takiej klasy zaliczali się tak Wilczewscy, jak Sobolewscy i Dziakowie, pracować nie umiało. Co więcej, chociaż ani szlachetne postępki, ani niesławne występki się ich nie trzymały, do żadnej pracy „specjalnego nabożeństwa nie odczuwali”.
Dlatego klasa ta musiała przegrać – i przegrała, chociaż w pewnym momencie zaczęli latać jak wściekły Żyd po pustym sklepie. Jakby się nie wiercił, dupa z tyłu – najlepiej scharakteryzował sytuację ziemiaństwa wuj Leopold, który trzeźwo patrzył na życie! Szkoda tylko, że mołodiec popuszczał sobie cugli, więc szybko ten dobrodziej, drab miły, zapomniał całkowicie, że sam własne dobra przeputał. – Szczo znał, to skazał – orzekła ze złością babcia Rozalia.
Z osobliwości Pragi nie sposób nie wspomnieć o Rycerzach Ognia z ulicy Marcinkowskiego. Na ulicy tej mieścił się jeden z pierwszych oddziałów Straży Pożarnej, zwanej dawniej Strażą Ogniową. Według opowieści babci Rozalii „strażaki te całymi dniami nic nie robili, poza, naturalnie, pucowaniem siodeł i mosiężnych hełmów sidolem, nie mówiąc o doglądaniu koni, bo wszelka gadzina uszanowania należnego wymaga”. Na wysokiej wieży urzędował topornik, który dawał baczenie na całą okolicę, najdalej na wschód, za Kozią Górką aż za Marki, pod Radzymin, gdzie ongiś był majątek ojca mego, dziedzica Wilczewskiego. Kiedy topornik zauważył jakiś dym, natychmiast trąbił, by wysłać konnego na miejsce, w celu rozeznania się w sytuacji. Po jego meldunku wysyłano beczkowóz, aby pożar ugasić. – Nie muszę dodawać – mówiła babcia – że pokonanie trasy zajmowało konnemu nierzadko do dwóch godzin, więc gaszenie pożaru miało wymiar symboliczny. Ale gaszenie pożaru to było żadne teatrum! Prawdziwe występowało, gdy znużeni strażacy powracali do koszar. Pozbawiony wszelkich rozrywek – poza odpustami i pokazami cyrku – lud czekał na powracających jak na wojsko po wygranej bitwie. Największej jednak życzliwości i uważania strażacy doświadczali od garkotłuków i parzygnatów, do których po kolei urywali się z beczkowozu, by kuchennymi schodami dotrzeć do kuchni, gdzie otrzymywali wcale grzeczny poczęstunek w postaci zupy rosolnik i sztuki mięsa albo kotleta schabowego z kością i z kapustą oraz kieliszka gorzałki z kredensu. No, niekiedy topornik obdarowywany też był jakąś pieszczotą, otrzymywał i buzi, i przyzwolenie od swej gołąbeczki na „szybkie pieszczoty na schodach”. Jak wspomniała babcia, solidne zabudowania siedziby praskich strażaków, nad którymi królowała wysoka na 100 stóp wieża obserwacyjna, odwiedzaliśmy często. Najbardziej lubiłem słuchać trąbki alarmowej dyżurującego na wieży topornika oraz dzwonienia „wozów bojowych”, czyli beczkowozów wyjeżdżających do pożaru.

Archiwum