19 grudnia 2018

Szkoła i „walka” z okupantem

Literatura i życie

 „Zagrajcież mi, niechaj cofnie się świat”

Wszystkie teksty z tego cyklu mają charakter wspomnieniowy i odnoszą się do okresu sprzed 50 lub więcej lat.

Artur Dziak

Do szkoły oddano mnie we wrześniu roku 1939. Szkoła podobała mi się od początku, gdyż była to głównie zabawa i sportowe rozrywki. Nauczanie ograniczone było zaledwie do kilku przedmiotów, gdyż właściwe wykształcenie zarezerwowane było dla „rasy panów”. Tę wysoce niekorzystną dla narodu polskiego sytuację postanowili zmienić nauczyciele, dlatego od trzeciej klasy rozpoczęły się w szkole tak zwane komplety, czyli tajne lekcje odbywające się w późnych godzinach wieczornych, na których uczono nas języka polskiego, historii i geografii. Komplety stanowiły niezwykłą atrakcję, gdyż odbywały się w szkole, w której wygaszane były wszystkie światła, co w czasie przerw stwarzało okazje do niewinnych dowcipów. Z powodu rozpaczliwego położenia narodu pociechy szukano w różnych zajęciach, m.in. czytaniu patriotycznych książek oraz śpiewaniu narodowych pieśni. Ponieważ pochodziłem z rodziny niezwykle umuzykalnionej i, co więcej, dzięki babcinemu wychowaniu znałem mnóstwo pieśni patriotycznych, co jakiś czas śpiewałem w klasie te pieśni ku pokrzepieniu serc. Do sztandarowego repertuaru należały: „Zmarł biedaczysko w szpitalu polowym”, „Jak to na wojence ładnie” oraz „Hej, ty Wisło, modra rzeko za lasem”.

Pasjonowałem się ponadto grą w stalówki, która wówczas była traktowana bardzo poważnie, w związku z tym, że w dobie używania kałamarzy stalówki miały określoną wartość, wyznaczoną przez kształt i przeznaczenie. Najdroższe były rondówki, którymi można było przepięknie i kaligraficznie pisać. W porządnym pisaniu zawsze byłem zapóźniony i wyszydzany oraz karany zarówno w szkole, jak i w domu. Niczego to jednak nie zmieniło i nadal z moim pisaniem – jak mawiała matka – „trzeba latać do apteki, by je rozszyfrowano”. Do dzisiaj wspominam ze wstydem jedną z największych porażek, jaka
w związku z tym przydarzyła mi się w drugiej klasie. W roztargnieniu pomyliłem zakres pisania domowego i ubzdurałem sobie, że zamiast dwóch akapitów pani zleciła przepisanie dwóch stronic! Ponieważ na samą myśl o nawet najkrótszym pisaniu chciało mi się uciekać
z domu, namówiłem służącą, by za mnie te przeklęte stronice przepisała. Dopiero gdy to zrobiła, stwierdziłem z przerażeniem, że nikt nie weźmie kaligraficznego pisma służącej za moje gryzmoły i skończy się to nieszczęściem. Naturalnie, ponieważ zeszytu zniszczyć nie można było, sprawa się wydała i zostałem podwójnie ukarany – i w szkole, i w domu…

Z dumą muszę opisać epizod mego bezpośredniego zaangażowania w walkę z okupantem. Kiedy pewnego dnia w wyniku gigantycznej obławy i łapanki na ulicach Międzylesia i Radości doszło do internowania w fabryce Szpotańskiego kilkuset mężczyzn, podziemna komórka PPS, w której działał mój ojciec, zatrudniła mnie do przenoszenia grypsów od zatrzymanych do ich rodzin. Miejscem kontaktowym była położona opodal nas elegancka willa Hornów. Ponieważ akcja zaczęła się niebezpiecznie rozkręcać, gdyż z czasem powierzano mi różne dziwne paczki i pakunki, w porę wkroczyła moja matka. Tak się skończył mój dumny „rozdział walki o wolność i niepodległość”, jak żartowała później babcia Rozalia. 

 

Forum dyskusyjne - napisz komentarz

Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.

Archiwum