29 marca 2022

Ratunek w wielkich halach

Blisko miesiąc od rozpoczęcia wojny na Ukrainie pomoc lekarska w punktach medycznych nadal ma charakter partyzantki. Mimo to lekarze pomagają codziennie tysiącom osób.

Karolina Kowalska

fot. Urszula Wolińska-Kułaj

Starsza kobieta chce się pilnie widzieć z lekarzem z punktu medycznego w halach targowych Centrum Ptak Warsaw Expo w Nadarzynie. Cała się trzęsie, płacze. Z nieskładnej opowieści wynika, że bała się, że ktoś ukradł jej torbę, i tak się tym zdenerwowała, że skoczyło jej ciśnienie. Torba się znalazła, ale ona nie może się uspokoić. Opowiada o strachu, trudach podróży i uldze po przekroczeniu granicy. – Djakuju – powtarza co chwilę i chwali dobre serce Polaków. Dostaje hydroksyzynę i zalecenie odpoczynku. – Przestańcie, nie trzeba – broni się anestezjolog Orest Stach, gdy w podzięce kobieta całuje go po rękach.

Ale do podobnych wybuchów afektu podchodzi ze zrozumieniem. Wie, że jego pacjenci są straumatyzowani, przemęczeni, a w centrum pobytowym zaczyna puszczać im adrenalina towarzysząca wielodniowej ucieczce. Uspokaja, wydaje leki, pociesza po ukraińsku.

Jesienią wraz z grupą „Medycy na granicy” pomagał uchodźcom przedostającym się przez granicę polsko-białoruską, po przybyciu uchodźców z Ukrainy od razu zgłosił się do Nadarzyna. Wiedział, że jako lekarz znający ukraiński, również medyczny, jest tu szczególnie potrzebny. Języka nauczył go pochodzący z Ukrainy dziadek. W rodzinnej Legnicy Orest Stach chodził do liceum polsko-ukraińskiego, a potem, zanim przeniósł się na uczelnię we Wrocławiu, przez dwa lata studiował medycynę w kraju swoich dziadków. Uciekinierzy traktują go jak swojego, chociaż samokrytycznie przyznaje, że posługuje się ukraińskim nieco spolszczonym. Jego pomoc jest nieoceniona. Tłumaczy tam, gdzie nie dają rady wolontariusze, rozwiązuje większość medyczno-lingwistycznych zagadek. Ukraiński przydaje mu się szczególnie w rozmowach z dziećmi i osobami starszymi, kiedy nie można wspomóc się angielskim. Starszy pan, który po siedmiu bezsennych nocach wsiadł do pociągu i zobaczył, że młodzi ludzie sterują składem za pomocą jednakowych joysticków, chętniej opowie o tym bezpośrednio lekarzowi, bez pomocy tłumacza. Orest Stach łatwiej wytłumaczy mu, że objawy psychotyczne wystąpiły w związku ze stresem. Lekarz z doświadczeniem na Ukrainie skuteczniej przekona mężczyznę, który zbyt długo nie był dializowany, że nawet w polskich szpitalach na swoją kolejkę trzeba poczekać i musi natychmiast wrócić do szpitala przy ul. Banacha, skąd kazał się odwieźć z powrotem do Nadarzyna.

Specjalista, na co dzień pracujący w II Klinice Anestezjologii i Intensywnej Terapii WUM, wyjaśnia, że tutaj potrzeby jest jako lekarz pierwszego kontaktu – do mierzenia temperatury, ciśnienia, osłuchiwania, zbierania wywiadu lekarskiego. I do przypominania o konieczności noszenia maseczek, o których nie tylko uchodźcy, ale i Polacy zdają się ostatnio zapominać. Medycy bezustannie podkreślają, że COVID-19 nie zniknął wraz z wybuchem wojny. Istnieje, a w halach zapełnionych ludźmi rozprzestrzenia się i mutuje z wyjątkową łatwością. Trudno o lepsze warunki dla wirusa niż skupisko kilkunastu tysięcy ludzi z różnych stron, mających za sobą wielodniową podróż w słabych warunkach higienicznych. Ludzi zestresowanych, osłabionych, odwodnionych i często przeziębionych. Dlatego medycy zaopatrują się w maski FPP3 i regularnie dezynfekują stetoskopy. Ale wiadomo, że pierwszeństwo ma pacjent i czasem może się nie udać uniknąć zakażenia.

A może być jeszcze trudniej, bo nadarzyńskie Ptak Warsaw Expo, w którym w połowie marca przebywało jednocześnie 10 tys. uciekinierów, niebawem osiągnie krytyczne obłożenie – 18 tys. osób. Według danych Urzędu Marszałkowskiego Województwa Mazowieckiego z około 2,8 mln uchodźców, którzy od 24 lutego do 20 marca 2022 r. przekroczyli granicę z Polską, do Warszawy trafiło 485 tys., a prognozy wskazują, że liczby będą rosnąć.

Dziś punkty medyczne funkcjonują całą dobę, a uchodźcy odwiedzają je falami. Jeśli przez pięć minut panuje spokój, można być pewnym, że za chwilę przed wejściem ustawi się kolejka. Dlatego wolontariusze Fundacji Wsparcia Ratownictwa RK i Fundacji First Responses, mazowieccy lekarze oraz tłumacze są w ciągłym pogotowiu, a w rzadkich chwilach przerwy uzupełniają leki – głównie przeciwbólowe, przeciw-gorączkowe i przeciwzapalne, syropy i tabletki na gardło, inhibitory pompy protonowej, ale także leki przeciwwymiotne i przeciwbiegunkowe. Od kiedy Warszawski Uniwersytet Medyczny oraz Lux Med uruchomiły własne punkty medyczne, tam odsyłani są pacjenci wymagający medykamentów na receptę, badania EKG czy transportu do szpitala. Ale lekarze przyznają, że już dziś woleliby dysponować większym arsenałem sprzętu i środków, którymi mogliby pomóc uchodźcom.

Gilbertowi Kolbemu, magistrowi pielęgniarstwa z Instytutu Ochrony Zdrowia przy Akademii Ekonomiczno-Humanistycznej, rzecznikowi Ogólnopolskiego Komitetu Protestacyjno-Strajkowego Ochrony Zdrowia, w punktach medycznych na stołecznych dworcach najbardziej brakuje defibrylatora, takiego, którym dysponują szpitale. Czułby się z nim pewniej niż z AED, w jaki wyposażone są punkty. Do tej pory podczas dyżurów na Dworcu Zachodnim na podstawie objawów klinicznych rozpoznał zawał u pacjenta, którego zespół ratownictwa medycznego zawiózł do Szpitala na Solcu. Na Solec trafiła też kobieta w ósmym miesiącu ciąży, u której doszło do odklejenia się łożyska (najpoważniejsze dotychczas rozpoznanie w dworcowym punkcie, na szczęście dziecko i matkę udało się uratować), ale medycy gotowi są na każdą ewentualność. Bo prócz najczęstszych ostatnio przypadków osób przewlekle chorych, którym podczas ucieczki skończyły się przyjmowane na stałe leki na cukrzycę czy nadciśnienie, trafiają się także przypadki nagłe.

Krzysztof Strzałkowski, przewodniczący Komisji Zdrowia Sejmiku Województwa Mazowieckiego i burmistrz warszawskiej Woli, od początku konfliktu zbrojnego apeluje do władz o systemowe podejście do pomocy uchodźcom. Nie tylko medycznej. Skupienie uciekinierów na dworcach, które są nie tylko punktem tranzytowym dla mieszkańców, ale łatwym celem dla terrorystów, wydaje mu się słabym pomysłem. Podobnie jak umiejscawianie centrów pobytowych w środku miasta, blisko ważnych węzłów komunikacyjnych, jak to miało miejsce w przypadku hali Torwar.

Postuluje, by urządzić je na Stadionie Narodowym, na którym przez ostatnie fale pandemii działał Szpital Narodowy wyposażony w kilka tysięcy łóżek szpitalnych, instalację tlenową, aparaturę medyczną i urządzenia diagnostyki obrazowej. – Jest nie tylko doskonale skomunikowany z dworcem (tuż obok jest stacja Warszawa Stadion), ale jego błonia i ogromne parkingi to świetne miejsce dla autobusów dowożących uciekinierów do Warszawy i wywożących ich do innych miast Polski i Europy. Chyba nikt nie ma dziś wątpliwości, że Narodowy jest lepszym miejscem pobytu uchodźców niż dworzec kolejowy – przekonuje Krzysztof Strzałkowski. Na razie jednak jego postulaty zostają bez odpowiedzi. Podobnie jak deklaracja pomocy rządowi ze strony Wojskowego Instytutu Medycznego, najbardziej doświadczonego w medycynie pola walki, który gotów jest pomóc na granicy.

Ale pomocy wymagają nie tylko przebywający w centrach pobytowych i na dworcach, także wynajmujący w Polsce mieszkania i goszczący u Polaków. Do stołecznych szpitalnych oddziałów ratunkowych zgłasza się coraz więcej obywateli Ukrainy w stanach zagrożenia życia, których wojna zmusiła do gwałtownego przerwania leczenia. To przypadki onkologiczne, chorzy wymagający dializ, leczący się z powodu poważnych chorób serca, wątroby, nerek czy trzustki. Na oddziale intensywnej terapii jednego z największych polskich szpitali niemal wszystkie łóżka zajęte są przez obywateli Ukrainy, m.in. przez 70-latkę, która doznała udaru tuż po przekroczeniu granicy, i mężczyznę leczonego bariatrycznie. A na SOR tej samej placówki zgłosiła się młoda dziewczyna z raną postrzałową nogi. Chwilę później opuściła szpital, tłumacząc, że musi pomóc w znalezieniu hotelu swoim bliskim, którzy właśnie dotarli do stolicy. – Takich przypadków jest mnóstwo. Trafiają do nas nie tylko osoby zdrowe, ale pacjenci ukraińskich szpitali, którzy w podróży do Polski upatrywali szansy na ocalenie życia, ale i zdrowia. Trzeba być na to przygotowanym – mówi lekarz z jednego z dużych stołecznych szpitali.

O skali problemu świadczą też wpisy lekarzy w mediach społecznościowych. „Jak to jest dostać wynik biopsji z nowotworem złośliwym na dwa dni przed bombardowaniem własnego miasta? Nie umiem sobie wyobrazić… Ale umiem zoperować” – pisze na Twitterze chirurg ukrywający się pod pseudonimem Wypalony Profesor Wilczur.

Tymczasem uciekinierzy w lżejszych stanach zgłaszają się do gabinetów podstawowej opieki zdrowotnej. Najczęściej z dziećmi, które narzekają na przeziębienie czy dolegliwości żołądkowe. Są też chorzy na cukrzycę, którym kończy się insulina. Zachęceni deklaracjami ministra zdrowia i prezesa NFZ, że zgodnie z art. 37 ust. 1 ustawy o pomocy obywatelom Ukrainy w związku z konfliktem zbrojnym na terytorium tego państwa, która weszła w życie 12 marca 2022 r., mają dostęp do opieki medycznej na analogicznych zasadach jak osoby ubezpieczone w Polsce, proszą o recepty na leki refundowane. I tu zaczyna się problem, bo część medyków rodzinnych boi się im je przepisywać. Prezes Federacji Porozumienie Zielonogórskie dr Jacek Krajewski tłumaczy, że do przepisania leków refundowanych niezbędna jest diagnoza, a uchodźcy zazwyczaj nie dysponują dokumentacją medyczną. A nawet jeśli któryś z nich ją ma, jest ona w języku ukraińskim i – nieprzetłumaczona przez tłumacza przysięgłego – nie może być wiarygodna dla polskiego lekarza. Przyjmujący w POZ obawiają się, że mimo rządowych deklaracji przyjdzie im pokryć różnicę z własnych pieniędzy, a dodatkowo NFZ nałoży na nich karę, jak to się dzieje w głośnym ostatnio przypadku kar za wypisywanie preparatu mlekozastępczego.

Minister zdrowia znów postawił nas w niezręcznej sytuacji, wiedząc, że to my będziemy musieli świecić oczami przed pacjentami z Ukrainy. A proszę mi wierzyć, niełatwo powiedzieć zrozpaczonym ludziom, że nie należy im się obiecywana przez rząd refundacja i za niezbędną im insulinę będą musieli zapłacić z własnej kieszeni kilkaset złotych – mówi Joanna Zabielska-Cieciuch, ekspert Porozumienia Zielonogórskiego, która od początku konfliktu zbrojnego na Ukrainie punktuje niedociągnięcia rozwiązań rządowych. Jeśli rząd nie zacznie słuchać medyków, system ochrony zdrowia może tego nie wytrzymać. I nie pomogą nawet lekarze wolontaryjnie leczący po godzinach.

Forum dyskusyjne - napisz komentarz

Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.

Archiwum