22 lutego 2006

Przesłanie naszego patrona

2 lutego br. mija szósta rocznica śmierci Profesora Jana Nielubowicza

„Lekarz polski w służbie narodowi” – fragmenty wykładu inauguracyjnego prof. Jana Nielubowicza na I Światowym Kongresie Polonii Medycznej w Częstochowie, 19-22.06.1991 r.

Lekarz polski, podobnie jak inni obywatele kraju, sta nowi fragment gmachu państwa. Jest doskonały w swoim zawodzie i szczęśliwy w swojej pracy, gdy państwo jest bogate i mocarne; staje się gorszy niż inni jemu podobni za granicą wówczas, gdy państwo upada, jest biedne i pokonane. Musi jednak nawet wówczas wykonywać swój zawód jak najlepiej, nie tylko po to, aby innym dać pomoc w chorobie, ale także po to, aby tak jak inni bronić swego kraju. Tak było w naszych dziejach. Choć państwo upadło, to jednak naród przetrwał dzięki słowom naszych wieszczów, pismom Sienkiewicza, obrazom Matejki, muzyce Chopina, Paderewskiego, ale także dzięki pracy uczonych polskich. Myśląc o nich, wymienia się zwykle wielkie nazwiska tych, których praca przekroczyła granice naszego kraju i pokonała barierę językową. To Maria Curie-Skłodowska, Napoleon Cybulski, Ludwik Rydygier, Tomasz Drobnik, Tadeusz Browicz i wielu, wielu innych – tych, których osiągnięcia stanowią wkład do światowej medycyny. Ale oprócz wodzów naszego ducha były także tysiące innych, którym zawdzięczamy to, że w 1918 r. Polacy, pomimo że byli od siebie oddzieleni, poddani działaniu innych kultur i zwyczajów, w ciągu czterech kolejnych pokoleń potrafili dokonać rzeczy wielkiej. Gdy zaistniała po temu możliwość, potrafili się połączyć i już od 1918 r. stworzyć jednolite państwo, pomimo różnic, które musiały powstać w ciągu 123 lat podziału między państwa zaborcze. Wśród tych, którzy tego dokonali, byli także lekarze polscy. (…)
Historia powtórzyła się w 1939 r. i państwo nasze przestało istnieć, tym razem na lat 50.
I znowu, jak ongiś, przetrwaliśmy. Przeżyliśmy okupację i 45 lat złych, bardzo złych czasów, w których kłamstwo i własny interes niedużej grupy ludzi przeważyły nad interesem ogółu. I tym razem przetrwaliśmy za sprawą Polaków, którzy byli mocniejsi niż przemoc, deprawacja i niekompetencja. Wśród tych, którym mamy wiele do zawdzięczenia, są także lekarze polscy. (…)
Pamiętam lekarzy polskich w kampanii wrześniowej w Wojsku Polskim. Tych, których zamykano w obozach jenieckich, jak też tych, których wywożono w głąb Rosji na zatracenie. Pamiętam tych, którzy kończyli lub odbywali studia, przerwane wojną, w Wilnie lub Lwowie, jak też tych, którzy w miastach i na wsi, na dawnych ziemiach Rzeczypospolitej lub w okupowanej Polsce, nieraz z narażeniem życia pracowali w bardzo trudnych warunkach, przy ciągłym braku leków i szpitali. Przeżyłem przez długie 45 lat walkę o to, aby nie zabrakło polskich lekarzy, aby byli mądrzy, umiejętni, aby potrafili dobrze leczyć chorych, pomimo odcięcia od postępu medycyny światowej. Dla tych, którzy już nie żyją, mam słowa najwyższego hołdu
i wdzięczności. Dla tych, którzy jeszcze są z nami (…), mam wiele, wiele szacunku, podziwu i uznania. Im wszystkim ten wykład poświęcam, pragnąc w nim powiedzieć i przypomnieć, na czym lekarska służba narodowi polegała od chwili, gdy lekarz polski zajął w społeczeństwie polskim właściwe miejsce, jako część jego inteligencji.
Zadaniem każdego lekarza było i jest jak najlepsze leczenie i zapobieganie rozwojowi chorób. Tak było i jest u nas, ale lekarz polski od samego początku, od powstania tego zawodu musiał także walczyć o byt narodowy; w wojsku, przeciw wrogowi atakującemu na różnych frontach, a w życiu codziennym przeciw wynarodawianiu, przeciw tendencyjnemu analfabetyzmowi, przeciw świadomemu obniżaniu poziomu nauki w szkołach i na wydziałach lekarskich, przeciw złej służbie zdrowia, przeciw epidemiom i brakom nawet najprymitywniejszej higieny. Walczył zbrojnie w wojnach i powstaniach, w partyzantce, jako że w ciągu ostatnich 200 lat każde pokolenie Polaków przeżywało w ciągu swojego życia przynajmniej trzy wojny. (…) Przypominam to, aby uprzytomnić, że lekarz polski pracuje i pracował stale pod prąd, wbrew przeciwnościom, które są stałą przyczyną naszego opóźnienia. (…)
To, co zdziałaliśmy w ciągu ostatnich 45 lat, pamiętamy wszyscy bardzo dobrze, a starsi, tak jak ja, pamiętają to od samego początku. 45 lat temu, po 6-letniej nieobecności przyjechałem do Warszawy na Dworzec Wileński, spojrzałem przed siebie w kierunku Wisły i Starego Miasta. Widząc zniszczenie i zgliszcza, poczułem wielki żal i smutek. Zobaczyłem ruinę miasta i państwa. Ale zrodziła się we mnie jednocześnie, tak jak we wszystkich lekarzach polskich, świadomość tego, że teraz my, młodsi, musimy wypełnić nasz obowiązek wobec kraju i miasta. Było nas jednak niewielu, bo z 12917 lekarzy polskich pracujących w 1939 r. – zostało nas po wojnie tylko 7000. Od pierwszych dni wszyscy stanęliśmy do pracy, organizując wśród ruin i pozostałości wojennych nowe życie. Pamiętam dobrze zniszczone oddziały szpitalne, spalone kliniki bez dachów i okien, brak lekarstw, narzędzi, pielęgniarek. Brak było nawet łóżek, tak że po dyżurach przyjęci chorzy leżeli na stołach, ławkach, podłodze. Dyżurowaliśmy po kilka dni z rzędu, pracując w szpitalach i przychodniach, nie licząc godzin. Trzeba było wszystko odbudować od początku. Cała służba zdrowia stanęła do tej pracy bardzo ofiarnie, przywracając normalną pracę w szpitalach i przychodniach. Organizowaliśmy też wiele wiele posiedzeń, zjazdów i narad, szczęśliwi, w przekonaniu, że możemy tworzyć i budować po polsku w naszym kraju. To były wielkie dni w życiu naszego pokolenia, dni radosne, tym szczęśliwsze, że przyszły po latach niewoli i zabronionej samodzielności. Siły do tego wielkiego zadania czerpaliśmy każdy z innych źródeł.
Do dnia dzisiejszego nie mogę zapomnieć wrażenia i przejęcia się tym, co przeżyłem w 1957 r. tu, w Częstochowie. Jesienią owego roku, niedługo po wyjściu na wolność, Ksiądz Prymas Wyszyński wezwał nas do Częstochowy na I Pielgrzymkę Lekarzy Polskich. Pamiętam, jak to było: stałem z tyłu wśród tłumu lekarzy zebranych w Kaplicy Matki Boskiej i oto usłyszałem brzmiące nade mną donośnie jak dzwon słowa Księdza Prymasa.
Nie były to, jak zwykle, słowa uznania i zachęty, z którymi zwraca się zwykle do lekarzy, uważanych z tytułu zawodu za ludzi bardzo dobrej woli. Nie – to były ostre słowa rozkazu człowieka, który jak nikt inny w Polsce miał prawo rządzić mną i mnie podobnymi. Na kolanach będziecie służyć narodowi swemu – nie tylko leczyć, ale i służyć choremu jest waszym obowiązkiem. Po dziś dzień, patrząc i podziwiając pracę wielu lekarzy polskich, myślę, że wielu z nich spełniło i spełnia nakazy Księdza Prymasa.
Wojna przerwała nasze kontakty z zagranicą, nie wiedzieliśmy wiele o postępie medycyny, który dokonał się na świecie. Czytaliśmy, ucząc się z napływających dzięki pomocy zagranicznej pism i książek. Staraliśmy się też w miarę sił i możliwości nawiązać kontakt ze światem, wyjeżdżając na zjazdy międzynarodowe, wygłaszając na nich referaty i wykłady. Nie było to łatwe, bo nie mieliśmy na to środków, a fundusze państwowe wystarczały zaledwie dla nielicznych, desygnowanych przez władze. Pomimo to z podziwem i prawdziwym przejęciem przypominam sobie, jak różnymi sposobami – z pomocą zagranicznych kolegów lub na własną rękę, koleją, statkiem, samochodem, nocując na kempingach, na dworcach, w samochodach – jechaliśmy w świat. Na każdym zjeździe międzynarodowym było wiele referatów z Polski. Wydrukowanie w programie: Poland, Pologne, Polsza było służbą dla Polski – utrwalało w świecie przekonanie, że i medycyna polska powraca do świata.
Sytuacja pogorszyła się znacznie w latach późniejszych, wraz z postępującym ubóstwem kraju i oszałamiającym postępem medycyny, której wszystkie nowości wymagały bardzo wysokich kosztów. Powoli, z wielkim żalem widzieliśmy, jak wiele nowości stawało się dla nas nieosiągalnych przez to, że wszystko było takie drogie. Pomimo to we wszystkich przychodniach, oddziałach i klinikach, głównie dzięki wytrwałości i wysiłkom pojedynczych lekarzy, trwały stale wysiłki dogonienia postępu światowego.
Z dumą myślę o tym, że potrafiliśmy w tych warunkach przenieść i zapoczątkować w Polsce prawie wszystkie nowości – od antybiotyków, nauki o składzie ustroju i o wstrząsie, poprzez nowoczesną anestezjologię, farmakologię, kardiologię, endokrynologię, do nowoczesnych operacji wszystkich narządów z przeszczepami włącznie. Powstała u nas także nowoczesna diagnostyka, otwierająca przyszły rozdział medycyny: USG, tomografia komputerowa, rezonans magnetyczny, jak też nowoczesna endoskopia. Nasze myślenie lekarskie stało się też w wielu miejscach inne, mądrzejsze, oparte na naukowych podstawach. Nie było to takie doskonałe jak w krajach z przodującą medycyną i choć spóźnione, według moich obliczeń o 20-30 lat, było dla nas wielkim krokiem naprzód. A stało się to wszystko za sprawą lekarza polskiego, który w ten sposób wypełniał swą służbę narodowi.
Przez 45 lat lekarz polski uczył i wychowywał następców. Wyrosła nowa społeczność lekarzy, których jest obecnie 75473 (rok 1988). Doczekaliśmy też dni prawdziwej niezależności. Cały świat lekarzy, uczonych, pracowników służby zdrowia i chorych zyskał prawo samodzielnego decydowania. Radując się z tego, zorganizowaliśmy się w samorządnych izbach lekarskich i innych zrzeszeniach. Ale razem z wielką radością odrodzenia, razem ze świadomością, że niepotrzebna już rewolucja, powstanie, że wszystko to, co robimy, jest nasze i dla naszego dobra wspólnego, pojawiła się też nuta rozgoryczenia, czasami niezadowolenia, a nawet protestu. Przyczyną tego stał się gorszy, niż się tego spodziewaliśmy, stan gospodarczy, niepoprawiający się stan szpitali i lecznictwa, jak też zbyt niskie dochody osobiste każdego z nas. Stało się to przedmiotem wielu dyskusji i sprzeciwów. Gdy patrzę na to ja, przedstawiciel odchodzącego pokolenia, tego, które najbliższe jest przeszłości, martwię się tym bardzo. Obawiam się, abyśmy nie zaprzepaścili wyjątkowej szansy naszej historii – by nie zostały zapomniane walki i heroiczne wysiłki lekarzy polskich minionych pokoleń. Ich bohaterstwo, wysiłki, pracę i wyrzeczenia starałem się przedstawić dzisiaj nie po to, aby przypomnieć historyczne zdarzenia, ale po to, abyśmy sobie uświadomili raz jeszcze, jak to powiedziałem na wstępie, że jesteśmy tylko odcinkiem historii, którą naród nasz spełnia od lat. Patrząc też na to obecne nasze rozgoryczenie z perspektywy historii, zdaję sobie sprawę, że jest to zjawisko przejściowe, że to minie, jak mijają rzeczy nabyte nieświadomie. Bo tak się stało u nas. W ciągu 50 lat zniewolenia zmieniło się wiele, a używając współczesnego języka, zmieniła się przede wszystkim hierarchia wartości. Nasi poprzednicy, ci najwięksi, ze Szkoły Głównej i Wydziału Lekarskiego UJ, jak też ich uczniowie, żyli i pracowali w przekonaniu, że życie każdego z nich wypełnione jest szeregiem obowiązków wobec społeczeństwa, narodu, grupy zawodowej, leczonych chorych, wobec rodziny i siebie samego.
Zasadniczym rygorem, w którym jeszcze ja, jak też i poprzednie pokolenia byliśmy wychowywani, był nakaz wyrobienia w sobie umiejętności panowania nad sobą, nad odruchami, nawykami, niekontrolowanymi pragnieniami. W moim pokoleniu rodzice i wychowawcy nakazywali przede wszystkim ćwiczenie woli, oczekiwano od nas prawdziwej kontrolowanej powściągliwości. Wiem z osobistego doświadczenia, jakie to trudne, ale takie były wobec nas wymagania starszych. Mój nauczyciel chirurgii, prof. T. Butkiewicz, powtarzał stale: Kolego, w życiu trzeba przede wszystkim mieć dobre hamulce, bez nich nie jest się człowiekiem i lekarzem. 50 lat zniewolenia wraz z obcą naszemu charakterowi mentalnością przyniosło inny wzór, który dla wielu stał się oczywistością, a nawet może ideałem. Wzorem tym było uznanie niekontrolowanego pragnienia za wyraz niewłaściwie pojmowanej wolności. Kontrolowane rozumem, prawem poczucie obowiązku zostało zastąpione przez niekontrolowane pragnienie nazwane wolnością, w tym przede wszystkim chęć posiadania i użycia. Jeżeli jest to kontrolowane rozumem, uzasadnioną potrzebą innych i warunkami dobra ogólnego – jest to postęp. Jeżeli kieruje tym niekontrolowane pragnienie, wówczas z konieczności rodzi to sprzeczność różnych interesów, prowadząc do chaosu i niezgody. Przez wiele lat, będąc jednym z nauczycieli lekarzy polskich, patrzyłem na ich zmagania ze sobą. Pomimo zła, zniewolenia, kłamstwa i otaczającej nieprawości, rachunek ich życia był zawsze ten sam. Każde pokolenie po latach znajdowało taką samą drogę jak ta, która wynikała z poczucia tych, którzy byli, którzy są jeszcze, i tych, którzy po nas przyjdą.
Każdy człowiek, także i lekarz, chce brać i dawać. W każdym z nas pragnienia te są różnie podzielone. Takich, którzy chcieliby tylko dawać, jest bardzo mało, są to ludzie specjalnej dyscypliny, żyjący zwykle w specjalnych rygorach. Takich, którzy chcieliby tylko brać, potępiamy jako osobników aspołecznych. Trzeba znaleźć w sobie właściwą proporcję stosunku: brać – dawać! Myślę, że w naszej, lekarzy polskich obecnych czasów, kalkulacji rachunek „dawać” powinien być zawsze o 1% większy niż „brać”.
Ilekroć mam wątpliwości co do słuszności wyboru, czytam zawieszony nad moim biurkiem, a podpisany przeze mnie 52 lata temu dokument – z moją przysięgą lekarską. Jak dotąd – znajdowałem tam zawsze rozwiązanie moich wątpliwości. Ü

Archiwum