17 marca 2004

Lekarze rodzinni

Powracam myślą do działań izby na przełomie lat 1992/1993. Reforma ochrony zdrowia od zarania była przedmiotem naszego zainteresowania. Cechowała ją niecierpliwość, tak charakterystyczna dla neofitów. Przykładem determinacji było zwrócenie się po IV Okręgowym Zjeździe Lekarzy do Najwyższej Izby Kontroli z wnioskiem o przeprowadzenia kontroli w Ministerstwie Zdrowia. Miała ona na celu sprawdzenie prawidłowości wydatkowania środków finansowych przeznaczonych na wdrożenie reformy systemu opieki zdrowotnej. Od dyrektora Zespołu Pracy, Spraw Socjalnych i Zdrowia otrzymałem obszerną informację o wynikach kontroli. Zamieszczono ją w numerze 12. naszego biuletynu z 9.10.1992 r. Jeszcze dziś czyta się to z zainteresowaniem, ale i z troską, że przez lata popełniono tyle zaniedbań i karygodnego zaniechania.
Nie miejsce tu, by szerszej omawiać harmonogram wprowadzania reform opieki zdrowotnej. Ale było jedno zadanie, które ma związek z aktualnymi wydarzeniami: przygotowanie koncepcji nowego systemu podstawowej opieki zdrowotnej, tzw. lekarza rodzinnego. Wciągnął nas ten temat. Uznaliśmy, że to krok we właściwym kierunku, aby lekarz pierwszego kontaktu stanowił nową jakość w podstawowej opiece zdrowotnej. Zachowała się prawie pełna dokumentacja dotycząca naszego stanowiska przedstawianego w korespondencji do ówczesnego dyrektora Departamentu Nauki i Kształcenia Ministerstwa Zdrowia Rafała Niżankowskiego, prezesa Kolegium Lekarzy Rodzinnych Jacka Łuczaka, kierownika Zespołu ds. Lekarza Rodzinnego w Departamencie dr. Adama Windaka i kierownika Kliniki i Polikliniki Medycyny Rodzinnej CMKP Andrzeja Śliwowskiego. Wymieniam nazwiska, bo niektórzy i dziś pełnią ważne stanowiska w strukturach Kolegium. Niejednokrotnie toczyły się poważne spory, ale w sumie były konstruktywne.
Sytuacja w podstawowej opiece zdrowotnej stale ulegała pogorszeniu. Chaotyczne i bezkrytyczne mnożenie kadr lekarskich powodowało również skutki ekonomiczne. Zabrzmi to jak herezja, ale w dążeniu do poprawy warunków materialnych jednym ze sposobów była ucieczka lekarzy w specjalizację. Coraz mniej było chętnych do pracy w przychodniach rejonowych, ośrodkach zdrowia, by tam samodzielnie realizować swe powołanie.
Na terenie naszej izby, w Warszawie i okolicznych województwach, spotykaliśmy wielu lekarzy spełniających wymogi stawiane lekarzom rodzinnym. Byli oni także wśród członków prezydium Rady Lekarskiej i w Radzie Okręgowej. Może stanowili wierzchołek stożka, o którym mówił Marek Balicki, ówczesny wiceminister zdrowia. Podstawę stożka stanowić mieli specjaliści, a szczyt – lekarze pierwszego kontaktu. Z myślą o nich postulowaliśmy zmianę sposobu refinansowania świadczonych usług, tak aby lekarz rodzinny był zainteresowany rozszerzaniem, nie zaś ograniczaniem swoich kompetencji, i żeby miał zapewnione warunki do wykonywania powierzanych zadań. Domagaliśmy się przesunięcia części pieniędzy z Banku Światowego i PHARE przewidzianych na wprowadzenie w Polsce instytucji lekarza rodzinnego. Departament Nauki i Szkolnictwa oraz zgromadzeni wokół niego zwolennicy tej formy zmian w podstawowej opiece zdrowotnej główny nacisk kładli na kształcenie. Miała powstać specjalizacja lekarza rodzinnego. O skuteczności ich działania świadczy fakt, że w odpowiedzi Najwyższej Izby Kontroli, o której wspominałem, znalazło się jedno z nielicznych zadań o charakterze systemowym już wykonane – utworzenie Szkoły Zdrowia Publicznego w Krakowie.
Przywołałem te wspomnienia, bo problem lekarzy pierwszego kontaktu znalazł się w ostatnich miesiącach w centrum dyskusji o sytuacji w ochronie zdrowia. Wydarzenia przebiegały w takim tempie, że należałoby pisać o nich w popołudniówce, a nie w miesięczniku. Ministrowie zdrowia zmieniali się jak w kalejdoskopie. Niektórzy pewnie nie zdążyli nawet zmienić tabliczki na drzwiach gabinetu. Orzeczenie Trybunału Konstytucyjnego postawiło kropkę nad „i” w sprawie Narodowego Funduszu Zdrowia.
Zakontraktowanie świadczeń zdrowotnych na rok 2004 miało być sprawdzianem skutecznego działania w reformowaniu ochrony zdrowia. Spotkało się z, chyba dotychczas niespotykanym, protestem. Protestowali prawie wszyscy: od lekarzy pierwszego kontaktu, poprzez kierownictwo szpitali wszystkich szczebli, do kierowników klinik i dyrektorów instytutów resortowych. Grono profesorów medycyny wystosowało list otwarty do prezydenta, oceniający stan ochrony zdrowia jako katastrofalny. Mimo tak zdecydowanych reakcji były obawy, że wszystkie te formy sprzeciwu okażą się płonne wobec uporu, braku kompetencji i arogancji aktualnych decydentów. Tak niestety było dotychczas. Publikowane w mediach pompatyczne protesty, mniej czy bardziej spektakularne marsze, nawet strajki głodowe nie dawały efektu. Dopiero „struktura pozioma” osiągnęła sukces. Czy trwały? Wszystko wskazuje na to, że tak.
Z pojęciem „struktury poziome” zetknęliśmy się już podczas wydarzeń sierpniowych w 1980 r. Było to porozumienie dużych zakładów przemysłowych celem uzgodnionego, wspólnego działania i skutecznego nacisku. Dr Robert Sapa – prezes lubuskiego oddziału Kolegium Lekarzy Rodzinnych – pozyskał 95% poparcia wśród świadczeniodawców podstawowej opieki zdrowotnej w województwie, protestujących przeciw warunkom przedstawionych przez NFZ. Wsparło go województwo dolnośląskie, opolskie, śląskie i in., na podlaskim kończąc. Przytaczam za artykułem „Monopolista w opałach” zamieszczonym w miesięczniku „Gabinet Prywatny” nr 11/2003, sygnowanym (ad).
Porozumieniu Zielonogórskiemu udało się przekonać tysiące lekarzy, by nie przystępowali do konkursów. Postulaty były przekonujące. O atmosferze wydarzeń świadczą tytuły prasowe: „Próba sił kosztem pacjentów”, „Minister apeluje o negocjacje” itp.
Nie bez powodu nawiązałem do wspomnień o staraniach samorządu lekarskiego przy tworzeniu struktur lekarzy rodzinnych, śledząc ostatnie wydarzenia w ochronie zdrowia. Należy o nich mówić i pisać. Pozwoli to bardziej racjonalnie mówić o reformie służby zdrowia.

Jerzy Moskwa

Archiwum