5 kwietnia 2011

Lekarze w przebraniu

Paweł Walewski

Gdy minister zdrowia wybrała się na niezapowiedziany rekonesans po mazowieckich placówkach świadczących nocną pomoc lekarską, byli tacy, którzy jej nie rozpoznali. Rejestratorki wymownie marudziły: „Nowa kontrolerka z Funduszu? To wy nawet o 12 w nocy nie dacie nam spokoju?”. Ewa Kopacz postanowiła sprawdzić, jak po zmianach funkcjonują poradnie, do których mogą zgłaszać się pacjenci poza godzinami pracy lekarzy rodzinnych. Tajna misja pokazała, że podstawowa opieka zdrowotna nie działa najlepiej, skoro nocą leczymy przeziębienia i bóle krzyża. Ale poza niską rozpoznawalnością szefowej resortu (choć podobno nie była w przebraniu), jakie inne mogą być efekty takiej wizytacji? Przecież minister nie jest od tego, aby na nocnym dyżurze odbierać telefony i wyjeżdżać na wizyty domowe, ale wejście w rolę anonimowego pacjenta powinno być co pewien czas jej obowiązkiem.
Od dawna twierdzę, że dziennikarze medyczni, dla dobra swoich tekstów, powinni przed rozpracowaniem tematu na własnej skórze odczuć dolegliwości opisywanej choroby. I też każdego lekarza należałoby przebierać w szpitalną piżamę, aby miał szansę osobiście poznać cienie służby zdrowia. Najlepiej na drugim końcu kraju, by nikt go nie rozpoznał, i w dziedzinie dalekiej od tej, którą sam się zajmuje (by nie ułatwić komunikacji z leczącym go personelem, który podczas wizyt tradycyjnie nic nie wyjaśni, a pielęgniarka na pytanie, jakie dostaje leki, wzruszy tylko ramionami: ordynator kazał, więc niech się nie pyta!). Niedawno pewien doktor przez cztery dni nie przyznawał się na oddziale ortopedii do swojej profesji, lecz dłużej nie wytrzymał i nie mogąc już znieść obcesowego traktowania, w odruchu samoobronnym puścił parę z ust, że jest lekarzem. Wiem, że pacjenci się skarżą na służbę zdrowia, ale nie przypuszczałem, że mają rację – wyznał mi szczerze, opisując z detalami upokorzenia, na jakie narażony był leżąc nieruchomo ze złamaną nogą. Dopiero, gdy wszyscy dowiedzieli się, z kim mają do czynienia, wiele niemożliwych rzeczy okazało się prostych, a personel zaczął obchodzić się z nim jak należy. Mój rozmówca starannie sobie wynotował, na jakie błędy zwracać uwagę i obiecał, że gdy wróci do pracy, sam spojrzy krytycznie na swoje podejście do chorych.
Nie trzeba być specjalnie wrażliwym ani spostrzegawczym, żeby zauważyć, z jaką rutyną podchodzimy do codziennych obowiązków i jak niewiele potrzeba, aby zmienić obcesowe nastawienie. A cóż mówić o nieobytych ze szpitalną codziennością pacjentach, dla których nie tylko sama choroba to stres, ale pobyt na kilkuosobowej sali, czekająca ich operacja, a nawet konieczność korzystania ze wspólnej toalety budzą lęk i wpędzają w depresję. Lekarze rzadko doświadczają tych napięć lub znoszą je w lepszych warunkach. Syty głodnego nie zrozumie. Więc czasem warto przejść na dietę, by docenić, za czym tęsknią inni.

Autor jest publicystą „Polityki”

Archiwum