28 marca 2015

Wspomnienia

Sławomir Frunze
(1955-2014)

9 listopada 2014 r. zmarł doktor Sławomir Frunze. Suma przewlekłych obciążeń zdrowotnych z przeszłości i kaskada powikłań w ostatnim akcie choroby sprawiły, że niedana Mu była szansa. Cud niestatystycznego wyroku losu nie wydarzył się. Był chirurgiem i zmarł wśród chirurgicznej nawałnicy zakończonej klęską, bo wróg był silniejszy i liczniejszy.
Wyjąwszy krótki okres burzliwej i ostatniej choroby, do końca był, jak zwykle, bardzo aktywny zawodowo. Odszedł wkrótce po przekroczeniu średniego wieku dla środowiska chirurgów – 59 lat. W tym statystycznym sensie wypełnił swoją misję. Całe zawodowe życie przepracował w Klinice Chirurgii Ogólnej (później także Naczyniowej) i Transplantacyjnej SPSK WUM przy ul. Banacha w Warszawie.
I tak oto dopełnił się los kolegi, o którym mogę powiedzieć, że wielkim chirurgiem był. Nie mam żadnej miary, aby wymierzyć ten przymiotnik i nadać mu wartość obiektywną, ale przeważająca większość społeczności lekarskiej, o zasięgu wykraczającym poza Jego miejsce pracy, tak twierdziła. Ja też będę się upierał, że był Sławek bodaj najlepszym ze znanych mi chirurgów.
Zaraz żachnie się wielu, że nie sztuka być dobrym lekarzem i operatorem, trzeba się jeszcze, panie dzieju, ubrać w prestiżowe funkcje, nadmiarowe tytuły i zaszczytne stanowiska, aby na tej podstawie móc udowadniać za życia i po śmierci, że wniosło się coś, czego nikt inny jeszcze nie dokonał ani nie wymyślił. Przy wszystkich talentach, w jakie dr Sławomir był wyposażony, brakowało Mu instynktu dążenia do kariery naukowo-administracyjnej. To Mu nie było dane, ale też i nie spotkał na swojej drodze zawodowego ojca duchowego, który zadbałby o tę stronę profesjonalnego rozwoju.
Nie zmienia to odczucia, że środowisko lekarskie i pielęgniarskie szpitala przy Banacha (i dużo, dużo szerzej) straciło jednego ze swoich liderów. – Szkoda Sławka, szkoda naszej młodości – jęknął jeden z naszych (starszych) kolegów na wieść o końcu Jego życiowej i zawodowej drogi. Największą jednak stratę poniesie obecna młodzież chirurgiczna, bo pomijając wszelkie rzeczy, których nie powinna się od Niego uczyć, takiej dezynwoltury operacyjnej, takiej potoczystości i pewności w kontaktach z chorymi i ich rodzinami, takiej sprawności towarzyskiej w kontaktach z otoczeniem i takiej pozytywnej zawodowej energii, nieprędko doświadczą i pewnych unikalnych zachowań się nie nauczą. A szkoda.
Dr Frunze na oddziale i na sali operacyjnej był klinicystą energicznym, wyrazistym i kreatywnym. To była bardzo dobra szkoła bycia lekarzem – dowódcą oddziału walczącego z chorobą. W swoim temperamencie klinicysty i w swojej lekarskiej sylwetce był świetną antytezą tych wszystkich korporacyjnych, zalęknionych doktorków, urzędników NFZ doskonalących sztukę niepodejmowania decyzji, zlecania nadmiaru niepotrzebnych badań i konsultacji oraz takiego wypełniania historii chorób, która oddali od nich jak najwięcej odpowiedzialności. Był chirurgiem samodzielnym i pewnym, i te przymioty pozwalały Mu mieć swój własny, wyrazisty styl. Jeszcze za Jego życia i w świeżych wspomnieniach ktoś powiedział, że był chirurgiem „starej daty”, zarówno w tych godnych przekazywania uczniom nawykach, jak i w tych domagających się potępienia i przestrogi dla młodzieży. Miał zanikającą ostatnio dość szybko cechę – lojalność w stosunku do kolegów.
Był tradycyjnie, po lekarsku, a nie „po urzędniczemu”, opiekuńczy dla chorych. W kontaktach z chorymi i ich rodzinami miał swój indywidualny styl. Potrafił być radykalnie stanowczy, innym razem kpiarski. Jemu to pasowało i uchodziło, a co najważniejsze – przynosiło dobry skutek w kontaktach z chorymi i służyło ich dobru.
Przede wszystkim jednak miał dr Frunze pozazdroszczenia godną technikę chirurgiczną. W polskim naukowym piśmiennictwie chirurgicznym nie używa się kategorii oceniających jakość techniki chirurgicznej jako warunku oceny skuteczności zastosowanego leczenia. To kryterium źle widziane. Można opisywać, analizować i porównywać wyniki w kontekście zastosowanych kryteriów kwalifikacji lub wyboru metody. Jakość techniki jest parametrem trudnym do zmierzenia, więc nienaukowym. Mówi się niekiedy o „krzywej uczenia” – i to tyle. W piśmiennictwie anglosaskim spotyka się niekiedy termin „brillant technique” jako warunek i gwarant dobrych wyników leczenia.
A Sławek miał błyskotliwą technikę operacyjną, był w tej materii wirtuozem, i – żeby pozostać przy tej metaforze – jak każdy artysta miał bardzo szeroki repertuar rodzajów operacji, w których był znakomity.
Kiedyś z dr. Frunze złośliwie komentowaliśmy poczynania naszego komilitona z kliniki, który operując, wyraźnie męczył siebie, chorego oraz otoczenie. Sławek z irytacją ocenił: – To jest „doktor 10/9” (ksywka przyjęła się). – Co to znaczy? – zapytaliśmy. – Dziesięć ruchów w polu operacyjnym, z tego dziewięć niepotrzebnych. To takie znane wszystkim chirurgom przewlekłe machanie rękami, serwetami i narzędziami w rozgrzebanym polu operacyjnym, bez istotnego ruchu do przodu. Przez pewien czas w klinice obowiązywała owa, jakże niekoleżeńska, klasyfikacja.
W tej Jego autorskiej klasyfikacji dr. Frunzemu do tytułu zawodowego i stopnia naukowego powinien być przydany zaszczytny człon „10/0”.
Dr Frunze był ofiarą własnej sprawności i jakości chirurgicznej. Uświadomiła mi to jedna z anestezjolożek, która dumając nad końcem Sławka, nagle w przypływie irytacji nad niesprawiedliwością losu, który odebrał Mu życie, powiedziała: – Zobacz, cholera, nie warto być dobrym. Tak, to dobra diagnoza kondycji zawodowej dr. Sławka. Był nieformalnym „lekarzem zakładowym” środowiska pracowników szpitala „na Banacha”. Operował lekarzy, pielęgniarki, ich dalsze i bliższe rodziny, nikomu nie odmawiając pomocy, w ramach zobowiązań koleżeńskich. Wszystkich z tej wielotysięcznej rzeszy pracowników traktował jak przyjaciół, a oni Jego – jak kolegę.
Był rekordzistą liczby rocznie wykonanych operacji. Tak, nie warto być dobrym. Szefowie zwalą wtedy na głowę nadmiar pracy, bo wykona ją szybciej, lepiej, taniej, mniej namarnuje sprzętu, mniej narobi powikłań, mniej nagada, mniej narobi wokół swoich roszczeń szumu.
Inna koleżanka z anestezjologii westchnęła kiedyś, kilka dni po pogrzebie: – Szkoda, że nie ma już Sławka, tak lubiłam Mu znieczulać. W tym naszym powikłanym świecie trudnych relacji anestezjologów z chirurgami to bardzo rzadki komplement. I przez to bardzo cenny.
Myślę, że pamięć o Nim stanie się ważną częścią pamięci środowiska chirurgicznego. Jak to zwykle z tą pamięcią bywa, minąć musi nieco czasu zanim się ona ostatecznie ukształtuje. Przy wszystkich swoich zasługach i brakach w formalnym przypisaniu do funkcji administracyjnych, należy się dr. Frunzemu oddanie tej zasługi, która zwykle pojawia się w nekrologach wieloletnich kierowników – był nauczycielem kilku pokoleń lekarzy.
Aby ta pamięć przybrała postać środowiskowej narracji i legendy, ci, którzy Mu dużo zawdzięczają, muszą zacząć sobie przypominać i skojarzyć, że to, kim są teraz, zależy od tych, od których coś dostali, choćby to były tylko tematy do przemyślenia. A od Sławka dostali dużo.
Kiedyś, pamiętam, na dyżurze, w środku nocy, dr Frunze, jako szef dyżuru, zszedł na blok operacyjny dojrzeć guzdrzącą się młodą adeptkę chirurgii. – No działaj, córko, działaj, do przodu – napominał. – W Sochaczewie w tym czasie już zdążyli serce przeszczepić.

Krzysztof Madej



Barbara Zawirska-Roefler-Zboromirska
(1921-2014)

Lekarz pediatra, nauczyciel akademicki, całe życie zawodowe związana z warszawską Akademią Medyczną (obecnie Uniwersytet Medyczny).

Urodziła się w Warszawie i tu spędziła szczęśliwe dzieciństwo.

W czasie Powstania Warszawskiego była sanitariuszką. W 1940 r., po maturze zdanej na tajnych kompletach, rozpoczęła naukę w Szkole Zawodowej dla Pomocniczego Personelu Sanitarnego prowadzonej przez doc. Jana Zaorskiego. Pod tym szyldem kryła się placówka, w której przerabiano program studiów medycznych. W 1942 r. podjęła naukę na tajnych kompletach Wydziału Lekarskiego Uniwersytetu Warszawskiego. Dyplom lekarza medycyny uzyskała w 1946 r.
Po krótkim, rocznym epizodzie pracy w Sanatorium Dziecięcym w Łagiewnikach pod Łodzią wróciła do Warszawy. Została zatrudniona w zorganizowanej przez prof. dr. med. Władysława Szenajcha Klinice Propedeutyki Pediatrii na Oddziale Pediatrycznym przy Wydziale Lekarskim, przy ul. Działdowskiej. Była to nowatorska, twórcza praca, wprowadzająca do studiów lekarskich naukę o rozwoju dziecka, profilaktyce, potrzebach psychospołecznych małego pacjenta w zdrowiu i chorobie. W tejże klinice dr Barbara przechodziła kolejne szczeble – od asystenta do zastępcy kierownika kliniki. Włączyła się w prace naukowe i społeczne związane z sytuacją i rozwojem dzieci w różnych środowiskach: w rodzinach naturalnych, zastępczych i adopcyjnych. Współpracowała przez wiele lat z Ośrodkiem Adopcyjno-Opiekuńczym Towarzystwa Przyjaciół Dzieci. Efektem była praca doktorska obroniona w 1962 r.: „Ocena i stan aktualny rodzin opiekuńczych w Polsce”. Uczestniczyła w opracowywaniu metod prognozy rozwojowej dzieci kwalifikowanych do adopcji i rodzin zastępczych, i śledziła ich rozwój. Równolegle pełniła funkcję pediatry w żłobkach na warszawskiej Woli.

Pracowała do 80. roku życia. Utrzymywała żywy kontakt z „zaorszczakami”, z którymi zawarła głębokie przyjaźnie. Comiesięczne spotkania w Klubie Lekarza były dla Niej świętem. Z racji aktywności w walce z okupantem w czasie II wojny światowej została odznaczona kilkoma orderami i odznaczeniami. Była zaprzyjaźniona z Kazimierzem Lisieckim, „Dziadkiem”, który przed wojną tworzył ogniska wychowawcze dla dzieci ulicy, funkcjonujące do dziś. Bardzo pracowita i sumienna, unikała pochwał i zaszczytów. Oddana całym sercem swoim bliskim, dbała o utrzymanie ścisłych więzów rodzinnych. Wierna w przyjaźni, zawsze gotowa nieść pomoc i wspierać mądrą radą i pociechą, często okraszoną żartem, bo miała duże poczucie humoru. Pozostanie na zawsze w naszych sercach i pamięci jako najlepsza przyjaciółka.

Teresa Kibalenko i Magdalena Góralska

Archiwum