28 lipca 2006

Początki powojennej akcji „W”

28 maja 2005 r. pierwszy powojenny rocznik (1945-1949) Wydziału Lekarskiego UJ świętował 60. rocznicę rozpoczęcia studiów. Na spotkanie przybyli koledzy z kraju i ze świata, m.in. Władysław Denikiewicz, M.D. z Clifton w stanie Nowy Jork. Swoje burzliwe dzieje wojenne i powojenne opisał on w niewydanej jeszcze książce pt. „Jak jedna rodzina przeżyła Holokaust w okupowanej Polsce”. Autor uratował tę rodzinę.
Ocalił także od śmierci wielu Żydów, fałszując metryki oraz przeprowadzając ich przez dwie granice.

W części powojennej swej książki W. Denikiewicz opisuje zalążki akcji „W”, która została zorganizowana dzięki działaniu sześciu osób: dr. Zbigniewa Capińskiego, medyków: autora książki, Ignaca Englendera, Janusza Zielińskiego, Janiny Porwit oraz dr. Władysława Fejkla. Oto rozdział poświęcony akcji „W”.
dr hab. n. med. Zenon Hendrich

W czerwcu 1946 r., z braku wakacji, wyskoczyliśmy z Ignacem do Lubnia na rowerach, tylko na niedzielę, pierwszy raz od końca wojny. Krót ko po naszym przyjeździe podszedł do mnie młody człowiek, AK-owiec z czasu wojny, z sekretnym problemem. Chciał, żebyśmy zbadali jego dwutygodniowego synka, żonę i jego samego. W domu nie było problemu z rozpoznaniem. Wszyscy troje byli zakażeni syfilisem i tryprem. Dziecko miało rzeżączkowe zapalenie spojówek, co groziło ślepotą. Szczęśliwie w tych latach penicylina działała cuda. Małe daweczki 100,000 jednostek załatwiały nawet chronicznego trypra. Parę godzin później jeszcze dwaj chłopcy z byłego AK prosili nas o poradę lekarską. Obaj, jak również ich żony, mieli rzeżączkę (trypra) i syfilisa.
Z trzech kobiet, które badaliśmy, wszystkie były obiektem gwałtu „czerwonoarmiejców”, zwycięskich „oswobodzicieli”. Ignac wyruszył wieczorem sam do Krakowa. Ja zostałem do poniedziałku, żeby pojechać do Myślenic i poprosić dr. Szumskiego o zajęcie się rzeżączkową rodziną i dwiema parami małżeńskimi. Oczywiście, bardzo chętnie się nimi zajął.
Przy okazji zerknąłem do powiatowych statystyk chorób zakaźnych – i tu zaskakujące odkrycie. W całym rejonie Lubień, Tenczyn, Chrzczonów nie było jednego przypadku choroby wenerycznej aż do 1942 r. Pierwsze i jedyne zachorowanie na trypra zanotowano w Tenczynie w 1942 r. i potem nic, aż po wojnie. Wtedy wszystkie zgłoszone przypadki były podwójnym zakażeniem rzeżączką i syfilisem. Z samego Lubnia zarejestrowano dwa zakażenia
w 1945 r. Oba były skutkiem rosyjskich gwałtów. Razem z moimi siedmioma to było już dziewięć, blisko 1% mieszkańców wsi. Przedyskutowaliśmy przerażającą statystykę problemu. Kiedy w tyfusie były ostre kary za niezgłoszenie choroby, przymus izolacji itp., w chorobach wenerycznych nic z tych rzeczy. Wszystkie ustawy dotyczące tych chorób słabiutkie albo wątpliwe. Jedyna kara była za świadome, zamierzone zakażenie. Ale jak udowodnić, że zakażający chciał zakazić?
Trwało trochę, zanim poszliśmy po rozum do głowy, żeby porozmawiać z profesorem dermatologii i byłym rektorem UJ prof. dr. Walterem. Poszedłem do niego i przedstawiłem Jego Magnificencji problem Lubnia najlepiej, jak mogłem. Rektor przyjął moje sprawozdanie z dużym zainteresowaniem. W konkluzji doradził mi, żebym mówił z jego asystentem, dr. Capińskim, kierownikiem do spraw chorób wenerycznych w województwie. Rektor obiecał rozmawiać z nim także. Podczas rozmowy dr Capiński był dobrze zaznajomiony z zagadnieniem. Ja sugerowałem, że powinno się zbadać całą wieś. Dr Capiński wysunął obiekcję: ilu wieśniaków da się zbadać i ilu pozwoli sobie pobrać krew? Nie istniał prawny przymus badania, jak w tyfusie. Dr Capiński obiecał pomyśleć nad tym problemem i zrobić wszystko, co będzie mógł.
W następną niedzielę byliśmy w Lubniu: Ignac, Dzidzia i ja. Porozmawialiśmy przede wszystkim z Władkiem Słowikiem, dyrektorem szkoły Romanem Masłoniem, księdzem Wilczyńskim i jeszcze kilkoma ludźmi z wojennej konspiracji. Wszyscy byli bardzo przejęci rozmiarami problemu i obiecali pomoc, jak się okazało, szalenie cenną. Prosiliśmy ich o zmobilizowanie ludzi do masowego badania całej wsi. Wywiązali się z zadania na medal. W tygodniu zdaliśmy sprawozdanie z naszych postępów dr. Capińskiemu. Słuchał cierpliwie, ale nie był przekonany o skuteczności wysiłku.
W każdym razie obiecał, że przygotuje do badań masowych wszystko, co potrzebne z jego strony. Zaakceptował również czterech bezpłatnych wolontariuszy do przeprowadzenia badań, Dzidzię Porwit, Janusza Zielińskiego, Ignaca Englendera i mnie.
Minęło kilka tygodni i kilka wyjazdów do Lubnia, zanim wszystko było dopięte na ostatni guzik. Z końcem lata,
w niedzielę, sześć osób jechało SUV-em wojewódzkim do Lubnia wcześnie rano. Nie licząc szofera, dr Capiński, dr Capińska, Dzidzia, Janusz, Ignac i ja. Szczęśliwym przypadkiem wprowadzono w praktyce lekarskiej nową metodę, Chediaka, badanie kropli krwi z palca lub ucha, na syfilis. W ten sposób nie było problemu z badaniem dzieci i niemowląt. Badania prowadziliśmy w budynku szkolnym pod patronatem dyrektora szkoły p. Masłonia i w asyście jego żony Marii, nauczycielki. Oczywiście Władek Słowik służył obowiązkowo radą i pomocą w każdej chwili. Poza tym sama jego obecność dodawała powagi i znaczenia całemu przedsięwzięciu. Józek, kolega z konspiracji, a obecnie komendant posterunku milicji w Pcimiu, przysłał mundurowego milicjanta do pilnowania porządku. Tego dnia pobraliśmy 300 próbek krwi mieszkańców Lubnia. Trzy niedziele więcej i mieliśmy przebadanych 1080 osób, nieomalże wszystkich lubnian. Nikt nie odmówił. Brakowało kilkunastu osób, które były na Zachodzie dłuższy czas. Dr Capiński był w ekstazie, my byliśmy szczęśliwi. Władek Słowik, Staszek Chorąży, Staszek Niedośpiał, dyr. Masłoń, ks. Wilczyński udowodnili, co warta jest wciąż gwardia dawnych konspiratorów.
Niestety, końcowe wyniki badań przeszły najbardziej pesymistyczne przewidywania. Wykazały, że we wsi, bez jednego przypadku choroby wenerycznej od zarania statystyk do końca 1944 r., jest 80 osób podwójnie chorych na syfilisa
i rzeżączkę (trypra). To stanowiło 8% ludności wsi. Dr Capiński pojechał natychmiast z wynikami, potwierdzonymi przez pełne badanie lekarskie i kompletny test Wassermana, do Ministerstwa Zdrowia w Warszawie. Na ten czas Ignac i ja poznaliśmy komunistyczny system wystarczająco, żeby nie liczyć za bardzo na interwencję w Departamencie Zdrowia.
W I Klinice Chorób Wewnętrznych adiunktem został jeden z najstarszych numerów obozu oświęcimskiego, dr Władysław Fejkiel. Był chyba wtedy sekretarzem PPR w Akademii Medycznej, przedwojenny komunista, z dużymi wpływami w Komitecie Centralnym. Przed wojną był kumplem Władysława Gomułki w tajnej robocie zdelegalizowanej Komunistycznej Partii Polski w powiecie krośnieńskim. W Oświęcimiu pracował razem z Kłodzińskim na Krankenbau (w szpitalu) i razem tworzyli podziemną organizację w obozie. Przeniesiony w październiku 1944 r. do Buchenwaldu brał udział w uwolnieniu obozu przez więźniów tuż przed wkroczeniem wojsk amerykańskich. Potem wrócił do kraju. Ze względu na kolosalny niedobór lekarzy po wojnie studenci trzeciego roku i wyższych lat mogli pracować w klinice jako wolontariusze. To właśnie robiliśmy z Ignacem. Przyjaźń dwóch eksbojowców oświęcimskich z Władkiem Fejklem, eksanimatorem organizacji wewnątrz obozu, była nie do uniknięcia. Opowiedzieliśmy Władkowi naszą historyjkę o Lubniu. Zapalił się do niej. Pojechał do Warszawy, do Gomułki, też Władysława, pierwszego sekretarza Komitetu Centralnego PZPR. Ten go odesłał do Hilarego Minca, dyrektora Komisji Planowania Gospodarczego, która trzęsła Polską Ludową. Godzinę po rozmowie Władka
z Hilarym stała się rzecz bez precedensu. U Minca na konferencji byli wszyscy członkowie komisji. W ciągu następnej godziny powstały podwaliny Akcji „W”. Pozostała jeszcze kwestia szybkiego przepchnięcia nowych ustaw przez Sejm, no i udział Ministerstwa Zdrowia, ale to już nie był żaden problem.
Oczywiście, nie wolno zapominać o wpływie wielu lekarzy z całej Polski, którzy nalegali na przeciwdziałanie szerzeniu się chorób wenerycznych. To był problem ogólnopolski i ich głos z całą pewnością ważył w decyzjach, szczególnie sejmowych. Ale to dr Fejkiel wiedział, jak sypnąć iskrą, która zapali płomień, znał też wysoko postawione osoby. Miał zresztą zgrane współdziałanie dr. Kłodzińskiego, Lutka Motyki, Cyrankiewicza i całej naszej „mafii” oświęcimskiej w Warszawie, zaalarmowanej przez Ignaca i mnie wcześniej.
Przez następne trzy lata nasza czwórka działała w ramach Akcji „W” z ramienia Urzędu Wojewódzkiego w Krakowie i całym województwie, pod kierownictwem dr. Capińskiego. Akcją „W” objęto cały kraj. Wyniki były fenomenalne. Procent chorych na choroby weneryczne w kraju spadł
w ciągu trzech lat do poziomu niższego niż przed wojną. Oczywiście, w tym względzie penicylina zrobiła swoje. Bez niej ten efekt byłby nie do osiągnięcia.
Wyrazem dużego uznania dla nas osobiście była decyzja WHO, Światowej Organizacji Zdrowia Narodów Zjednoczonych, zalecająca wszystkim krajom członkowskim polską Akcję „W” do wprowadzenia jako wzór.
30 września 1949 r. Ignac i ja uzyskaliśmy absolutorium, zakończyliśmy nasze curriculum medyczne. Od tego dnia Ignac zaczął pracować regularnie w I Klinice Chorób Wewnętrznych Uniwersytetu Jagiellońskiego. Zrobił specjalizację z kardiologii. Ja pracowałem już od 15 września w Instytucie Biochemii Uniwersytetu Jagiellońskiego. Ü

Władysław DENIKIEWICZ
Fragment niewydanej książki
W. J. Denikiewicza, M.D.

Archiwum