25 lutego 2022

Sztuka dialogu

Właściwa komunikacja to klucz do usprawnienia systemu ochrony zdrowia. Na razie zamek się zacina, a decydenci chcą go rozbroić wytrychem.

Paweł Walewski

Głośnym echem odbiło się złożenie w połowie stycznia przez 13 lekarzy i naukowców rezygnacji z pracy w Radzie Medycznej do spraw COVID-19. – Najlepsi z najlepszych, najwspanialsze umysły, jakie polska medycyna ma do zaoferowania – zachwalał ich Mateusz Morawiecki w dniu powołania na swoich doradców w listopadzie 2020 r.

Ale nie minął nawet rok, kiedy przytłaczająca większość rady w zetknięciu z polityką podczas pandemii uznała, że czuje się jak listek figowy dla władzy, która chce posłużyć się nim, by przykryć własną nieudolność. Już od wczesnej jesieni 2021 r. kolejne zalecenia rady były lekceważone i albo nie znajdowały posłuchu wśród rządzących, albo ostentacyjnie je pomijano, odmawiając nawet publikacji.

Trudno się zatem dziwić lekarzom, a w tym wypadku profesorom medycyny, że niemal każda decyzja podjęta przez rząd w czwartej i piątej fali pandemii mogła być przez nich traktowana jak policzek wymierzony w ich autorytet. „Jako Rada Medyczna byliśmy niejednokrotnie oskarżani o niedostateczny wpływ na poczynania rządu. Jednocześnie obserwowaliśmy narastającą tolerancję zachowań środowisk negujących zagrożenie COVID-19 i znaczenie szczepień w walce z pandemią, czego wyrazem były również wypowiedzi członków rządu lub urzędników państwowych” – napisali w pożegnalnym oświadczeniu, które otrzymał premier.

Czy relacje między politykami a lekarzami muszą być skazane na tak widowiskową porażkę? „Przyjmując powołania do pracy w Radzie Medycznej, wierzyliśmy, że nasza wiedza i doświadczenie mogą być przydatne w walce z pandemią. Świadomi odpowiedzialności, jaka na nas ciąży, i tego, że będziemy atakowani przez osoby i organizacje o poglądach niemających nic wspólnego z wiedzą medyczną, nauką czy chociażby zdrowym rozsądkiem, byliśmy gotowi służyć krajowi niezależnie od naszych poglądów i sympatii politycznych” – wyjaśniali medycy. Może zbyt poważnie podeszli do tych swoich obowiązków lub też zwiodła ich naiwność, że będą mieć do czynienia z rządem, dla którego nie liczą się słupki poparcia ani propaganda (czego dowodem były ujawniane e-maile krążące między politycznymi doradcami premiera). Niezależnie od tych przyczyn to przecież nie wśród ekspertów, którzy postanowili ujawnić kryzys współpracy, należy szukać winnych fatalnych relacji.

Świat polityki, do którego przez wiele lat, od chwili reaktywowania działalności samorządu lekarskiego, uciekali liczni przedstawiciele tego środowiska, nigdy nie umiał dogadywać się z lekarzami. Można wskazać nie kilka, ale kilkanaście spektakularnych wojen toczonych między Naczelną Radą Lekarską a ministrami i wiceministrami zdrowia, którzy wcześniej w samorządzie pełnili znaczące funkcje. Wydawało się więc, że pozostaną rzecznikami interesów środowiska, dzięki któremu dostali się do rządu, ale rychło ich relacje z dawnymi kolegami mocno się popsuły. Czy mogło być inaczej? Lekarz polityk albo lekarz organizator systemu to już zupełnie ktoś inny niż profesor medycyny i ordynator oddziału. Walka o pojedynczych chorych w szpitalu zamienia się u jednych w walkę o elektorat, u innych o splendor i popularność. Narastające konflikty na osi ministerstwo – samorząd lub NFZ – samorząd są tego potwierdzeniem.

Być może na relacjach w szeroko pojmowanym sektorze zdrowia cieniem kładzie się kryzys publicznego lecznictwa. Gdyby założyć, że nie ma w nim żadnych napięć, wzajemny stosunek lekarzy i polityków oraz urzędników instytucji nadzorujących byłby zgoła odmienny. Ale świat idealny nie istnieje, a to, co niestety obserwujemy od dawna w kontaktach między Ministerstwem Zdrowia, rządem, podległymi im urzędami i agencjami a środowiskiem medyków, wynika ze źle pojmowanego w Polsce sensu sprawowania władzy i braku umiejętności komunikacyjnych.

W wielu specjalnościach medycznych odchodzi się od paternalistycznego traktowania pacjenta przez doktora, a nasi urzędnicy nie wyzbyli się tego zwyczaju w relacji z pracownikami ochrony zdrowia. Chory to już nie petent – uczą się studenci medycyny na warsztatach z prawidłowych zasad porozumiewania się i interakcji, po czym sami zostają petentami, gdy rozpoczynają pracę i muszą nawiązywać kontakty z Narodowym Funduszem Zdrowia lub Ministerstwem Zdrowia. To budzi frustrację i w oczywisty sposób uderza rykoszetem w pacjentów. Trudno bowiem wyobrazić sobie, aby trzymany pod butem lekarz – ten, którego od czasów Ludwika Dorna, kiedy był ministrem spraw wewnętrznych, każdy rząd najchętniej wziąłby w kamasze – nie odreagowywał swojego niezadowolenia w codziennej pracy.

Dlatego wypada żałować, że relacje między władzą a medykami stale się pogarszają, co przebiega równolegle do uwiądu zasad demokratycznego państwa. Prof. Jan Szreniawski, prawnik administratywista i orędownik jak najwyższej kultury urzędniczej, pisał w jednym ze swoich tekstów: „Urzędnik, który potrafi uprzejmie wytłumaczyć i uzasadnić swoją decyzję, przekonać do swego poglądu oraz ukazać realne możliwości realizacji tej decyzji, tworzy inny obraz państwa w oczach interesanta niż ten, który go poniża, traktuje z góry i arogancko, podkreślając, że ma władzę. Często poczucie bojaźni w zetknięciu z urzędnikiem, nieznajomość prawa oraz uprawnień interesanta, a nawet określonej trwogi, zdania się na łaskę, bezradności w spotkaniu z reprezentantem państwa jest rażąco sprzeczne z Konstytucją RP stwierdzającą, że Polska jest państwem demokratycznym, a naród podmiotem władzy”.

Można by drukować ten cytat złotymi literami i umieszczać w holach oddziałów NFZ i innych instytucjach publicznych związanych z ochroną zdrowia. Choć jak pamiętam, kiedy minister Ryszard Żochowski w połowie lat 90. XX w. zainstalował przy wejściu do gmachu Ministerstwa Zdrowia napis „Polityce wstęp wzbroniony”, zarzucono mu naiwność. Przecież kto jak kto, ale on powinien wiedzieć, że zdrowie to sprawa na wskroś polityczna i nie ma takiego kraju, w którym udałoby się oddzielić te sfery od siebie. Po latach okazuje się, że formułowanie przez polityka antypolitycznych apeli było jakże niewinną próbą utemperowania politykierstwa na medycznych szczytach władzy, co dziś należy wspomnieć z nostalgią. Obecna klasa polityczna nie ma już żadnej skromności ani hamulców, a ostentacyjne lekceważenie ekspertyz fachowców podczas pandemii za cenę przypodobania się elektoratowi osiągnęło wyżyny braku odpowiedzialności. Jaki kraj – tacy politycy; jacy politycy – czy taka ochrona zdrowia?

Może dożyjemy czasów, w których kultura relacji między władzą a środowiskiem medycznym na tyle się poprawi, że nie trzeba będzie nikomu o niej przypominać? I nadejdą dni, że zarówno lekarz, jak i urzędnik państwowy będą kierować się wspólnym dobrem chorych, a nie udawać, że żyją w innych światach, i dowodzić sobie nawzajem, który z nich jest lepszy. Dziś jeszcze wszelkie próby dyscyplinowania urzędników i przypominania im, że powinni raczej służyć petentom, a nie demonstrować przed nimi siłę, odbierane są jak atak na instytucję, w której pracują. Urzędnik i polityk mają przecież patent na mądrość. Nie wiem tylko, skąd bierze się to przekonanie. Czy świadomość wszechwładzy, choćby przez krótką chwilę, może dawać takie poczucie? Ta ciągła poza niedostępności, pycha, a jednocześnie gorsząca niekompetencja w wielu dziedzinach. To przeszkadza w znalezieniu porozumienia z ludźmi, którym powinno się służyć. Bo ostatecznie nos dla tabakiery czy tabakiera dla nosa?

Forum dyskusyjne - napisz komentarz

Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.

Archiwum