21 grudnia 2013

Sport

Mekka szaleńców czy plac do nauki jazdy?

Spędzając większość wolnego czasu na łonie natury w poszukiwaniu jak największej przestrzeni, utożsamiałem tory wyścigowe z klaustrofobicznymi ostojami smrodu, spalin i hałasu, więc omijałem takie miejsca szerokim łukiem. Odkąd zacząłem jeździć motocyklem, ta niechęć z każdym kolejnym rokiem przekształcała się w coraz większą ciekawość. W końcu, trochę „na szybko”, bo ciekawości towarzyszyły też wielka trema i obawy, zdecydowałem się taki przybytek odwiedzić.
Wybór padł na tor w Radomiu, należący do lokalnego automobilklubu. Położony jest najbliżej Warszawy, a poza tym to tor kartingowy, czyli mały, na którym nie rozwija się wielkich prędkości. Po dotarciu na miejsce przeżyłem chwilę grozy. Zza wału otaczającego tor widać było tylko kaski jeżdżących, kłębiące się niewyobrażalnie szybko na niewielkiej przestrzeni i to we wszystkich kierunkach. Istna mekka szaleńców. Odwrotu już jednak nie było, przeszedłem procedurę zgłoszenia przy bramie, otrzymałem instrukcje i regulamin, po raz pierwszy pojawiły się jakieś oznaki rozsądku. Towarzystwo było wyraźnie nawiedzone, ale to normalne, natomiast motocykle – zupełnie inne niż mój, spokojny „turystyk”. Długo przeciągałem przygotowania, kufer można było zdemontować znacznie szybciej, a kask i rękawiczki poprawić tylko raz, tymczasem… Przekroczenie linii wjazdowej przypomina przekroczenie bram raju. Oczywiście jazda jest najpierw wolna, ale nieporównanie szybsza niż na ulicy. Jak zawsze na początku progres jest bardzo duży, każde okrążenie szybsze. Zaskakująco często odwiedzam aleję serwisową, żeby ochłonąć i odpocząć. Chwila głębszej refleksji pojawia się po zahaczeniu o ziemię butem i podnóżkiem. Czas i kilometry mijają jednak równie szybko jak kolorowy krawężnik na wirażach. Pora pakować się i wracać do domu. Wrażenia, niczym w reklamie, bezcenne. Zmęczenie – niespodziewanie duże, a niby to silnik pracuje. W rzeczywistości każdy zakręt to przysiad, ze wskazaniem, że robiony na jednej nodze, i tak co chwilę, jeden za drugim i następny. Hałas, kiedy się ten dźwięk zrozumie, staje się cudowną muzyką. Liczba pokonanych zakrętów i zdobyte doświadczenia odpowiadają całemu sezonowi „cywilnej” jazdy. Najważniejsze, że w bezpiecznych warunkach: dobra nawierzchnia, bez dziur i zanieczyszczeń, zabezpieczone zakręty i pewność, że nikt nie nadjedzie z przeciwka. Czyli jednak idealny plac do nauki jazdy. Dla każdego.
W kolejnym sezonie Sekcja Motocyklowa planuje zorganizowanie szkolenia. Wszystkich chętnych gorąco zapraszamy.

Tatrzańskie lato

Tytuł „Tatrzańskie lato” to klasyka, jednak zawsze krył się za nim wątek wspinaczkowy, ewentualnie turystyczny. W 2013 r. nadarzyła się okazja do gruntownego poznania Tatr podczas biegu, ponieważ po raz pierwszy zorganizowano imprezę, której trasa prowadziła praktycznie przez całą polską część gór.
Dostanie się na listę startową było dość trudne, ze względu na ograniczoną liczbę miejsc i wielkie zainteresowanie. Niełatwo było też organizatorom dojść do porozumienia z przedstawicielami parku narodowego. Przekładano termin, impreza stała pod znakiem zapytania. Ze względu na niewątpliwy urok terenu, udział w niej był bardzo atrakcyjny. Startem treningowym i zapoznaniem z bieganiem po Tatrach był wiosenny Bieg Marduły na 25 km. Trasa z Doliny Olczyskiej przez Gąsienicową, Karb, Świnicką Przełęcz, Kasprowy, z metą na Kalatówkach, dała przedsmak tego, co będzie latem.
Zasadniczy Bieg Ultra Granią Tatr odbył się w sierpniu i liczył 70 km. Wystartowaliśmy jeszcze po ciemku, o 4 rano, z wlotu Doliny Chochołowskiej. Pogoda dopisała, więc przepiękny wschód słońca podziwialiśmy na Grzesiu, potem przez Wołowiec i Ornak zbiegaliśmy do pierwszego bufetu koło schroniska w Kościeliskiej. To trasa całodniowej wędrówki w tempie turystycznym, w biegu udało się ją pokonać do śniadania. Sił było jeszcze dużo, więc biegliśmy dalej – na Czerwone Wierchy. Odcinek do Kasprowego to równie piękne widoki, ale zaczęło się robić gorąco i brakowało wody. Przy takim wysiłku zalecany jest litr na godzinę, a dźwigać tyle ciężko. Drugi posiłek, przy schronisku Murowaniec, spożyty został w biegu. Było już bardzo gorąco, więc prysznic z butelki i napełnienie wszystkich zbiorników było konieczne, bo czekało podejście na Krzyżne w pełnym słońcu. Rozpoczęła się walka ze słabnącym z odwodnienia ciałem, wspaniałe widoki trochę zbladły, ale motywującym celem była Dolina Pięciu Stawów, a tak naprawdę jakikolwiek staw i schłodzenie się w nim. Zbieg Doliną Roztoki dłużył się, nogi już nie niosły tak sprawnie, a do pokonania pozostał jeszcze niemiłosiernie długi odcinek lasem przez Psią Trawkę do mety w Kuźnicach. Końcówka to kwintesencja sportów wytrzymałościowych, zmagania nie tylko z organizmem, ale i z psychiką. I wreszcie meta w porze lekko spóźnionego obiadu. Udało się przebiec w ciągu jednego dnia przez całe Tatry, trasę kilkudniowej wycieczki pieszo. Kumulacja doznań adekwatna do liczby kilometrów i włożonego wysiłku, pozytywne nastawienie spotykanych turystów zagrzewających do dalszego biegu i urok Tatr pozostaną niezwykłym wspomnieniem. Bieganie w takim terenie jest bardzo przyjemne.

Tomasz Mikulski

Archiwum