29 czerwca 2014

Nie grały im surmy bojowe…

Z prof. Januszem Stefanem Wasylukiem w 70. rocznicę Powstania Warszawskiego rozmawia Krystyna Bieżańska.

Ten wyjątek z pieśni powstańczej „Marsz Mokotowa” dobrze odzwierciedla nastroje tamtych dni i determinację młodego pokolenia, aby wyjść z konspiracji i stanąć do otwartej wałki z hitlerowskim najeźdźcą. „Noce sierpniowe” i „prężne ramiona” to były ich główne atuty, gdy podejmowali nierówną walkę 1 sierpnia 1944 r. na ulicach Warszawy. A „Marsz Mokotowa” – jedna z najbardziej znanych i najładniejszych pieśni powstańczych – jest stosowną inwokacją do wspomnień z okazji 70. rocznicy tych wydarzeń.

Panie profesorze, ponownie wraca pan do wspomnień na łamach „Pulsu” – tak jak w latach ubiegłych – o tych dwóch miesiącach heroicznej walki i o udziale w niej warszawskich lekarzy, pielęgniarek i sanitariuszek. Co jest powodem, że te wspomnienia są wciąż żywe, budzą emocje i rozniecają uczucia patriotyczne w sercach Polaków?
W moim przypadku są trzy powody. Pierwszy to wyniesione z domu przekonanie, że „nie samym chlebem żyje człowiek” – czego dobitnym przykładem był mój ojciec. W czasie tych 63 dni, jako wiceprezydent powstańczej Warszawy, przeżył piekło obrony Starówki, a po jej upadku, chory i ranny, został kanałami ewakuowany na Żoliborz. Potem ukrywał się przed gestapo na Podhalu. Takie życiorysy nie pozostają bez wpływu na kształtowanie się postaw pozostałych członków rodziny.
Drugim czynnikiem jest to, że przez całą moją młodość te chwalebne wydarzenia musiały być starannie ukrywane. Kto przerwał milczenie – skazywał się na szykany albo nawet ryzykował życie. Przykładem może być powstańczy prezydent Warszawy Marceli Porowski, skazany przez władze komunistyczne na karę śmierci za to, że był delegatem rządu RP na wychodźstwie na m.st. Warszawę. Dopiero teraz, po odzyskaniu niepodległości, można o tych wydarzeniach mówić, pisać, robić filmy i stawiać pomniki bohaterom. Trzecim czynnikiem, aktywizującym wspomnienia o tamtych wydarzeniach, jest moja działalność w Towarzystwie Lekarskim Warszawskim. Z inicjatywy zarządu i prezesa TLW prof. Jerzego Jurkiewicza utworzono tam koła lekarzy i sanitariuszek powstańczych, organizowane są zebrania naukowe związane tematycznie z Powstaniem, przyznawane są okolicznościowe medale i dyplomy. Towarzystwo wydało kilka tomów „Pamiętnika”, w którym opisywano działalność i losy powstańczych służb sanitarnych. Bliskie są relacje TLW ze Związkiem Powstańców Warszawskich, który ufundował nam sztandar na 190-lecie istnienia Towarzystwa.

Corocznie – kiedy nadchodzi 1 sierpnia i zbliża się godzina „W” – tłumy warszawiaków i przyjezdnych uroczyście świętują kolejną rocznicę Powstania, składając kwiaty, zapalając znicze przed pomnikiem powstańców i w innych miejscach uświęconych krwią poległych. Ale jest też grono krytyków, niechętnych tej tradycji i pytających, po co świętować klęskę?
Bo Powstanie Warszawskie to również 18 tys. poległych powstańców, głównie młodzieży, i około 150 tys. cywilnych mieszkańców stolicy. To spalone i zburzone miasto, zniszczone i rozgrabione gromadzone od pokoleń skarby kultury narodowej.
Krytykę wyrażają przede wszystkim ludzie niezwiązani emocjonalnie z tymi wydarzeniami. Jeśli nie wywodzą się ze środowisk stawiających czynny opór hitlerowskiemu okupantowi, czasami trudno im zrozumieć motywy, które doprowadziły do wybuchu Powstania. Istnieją kręgi społeczne, w których przeważa „racjonalne” podejście do wypadków dziejowych. Być może ludzie ci w taki właśnie sposób rozumieją patriotyczną obronę dziedzictwa narodowego: nie przeciwstawiać się zbrojnie przeważającej sile wroga i nie ryzykować utraty nagromadzonych dóbr materialnych. Można ich zrozumieć. Ale nie oni są tym elementem, siłą, która zapewnia przetrwanie tożsamości narodowej w czasach klęsk. Taką siłą były w Polsce właśnie „nierozumne” powstania przeciw najeźdźcom: kościuszkowskie, listopadowe, styczniowe i sierpniowe, czyli warszawskie. Polegli powstańcy to były właśnie te „kamienie przez Boga rzucane na szaniec” z „Testamentu…” Juliusza Słowackiego, który wołał: „niech żywi nie tracą nadziei”. I wszystkie rocznice tych klęsk świętujemy uroczyście – wiedząc, że bez nich nie byłoby Polski.

Czy w dobie integracji europejskiej potrzebne są młodemu pokoleniu tak silne więzy z bohaterską przeszłością i „wybujały” patriotyzm? Czy słuszne jest powracanie do tamtych postaw i wzorców, nie bardzo pasujących do lansowanych ideologii we współczesnym, zmieniającym się świecie?
Sądzę, że tak – bo to są dobre wzorce. Naturalne jest, że pokolenie okresu II wojny światowej, wyrosłe na międzywojennych tradycjach patriotycznych, zdziesiątkowane w czasie okupacji, w Powstaniu Warszawskim i w okresie prześladowań stalinowskich, chciało przekazać wyznawane wartości swoim synom i wnukom. I nie uważam, byśmy w tym przesadzali. Przy okazji obchodów świąt narodowych i rocznic różnych wydarzeń historycznych widać autentyczne zainteresowanie młodych naszą przeszłością. 1 sierpnia przychodzą pod pomnik Powstańców, z zaciekawieniem zwiedzają Muzeum Powstania Warszawskiego, oglądają zdjęcia i filmy dokumentalne, czytają wspomnienia i beletrystykę wojenną, są autorami inscenizacji historycznych. Młodzież – już zintegrowana w Unii Europejskiej – najwyraźniej poszukuje swoich korzeni, przynależności narodowej, śpiewa „Rotę”, dumna jest z własnego języka, obyczaju, tradycji. Filmy o bohaterskich przygodach w czasach wojny: „Stawka większa niż życie” i „Czterej pancerni i pies” – chociaż szyte grubymi nićmi prosowieckiej propagandy – nie schodzą z ekranów telewizyjnych. To powinno nas radować!
Wracając do problemu ogromnych strat, jakie ponieśliśmy w czasie Powstania Warszawskiego w ludziach i skarbach kultury narodowej, czy dowództwo Armii Krajowej nie mogło tego przewidzieć i temu zapobiec? Przecież było oczywiste, że w walkach ulicznych okupant nie poprzestanie na broni maszynowej, ale użyje czołgów, artylerii i lotnictwa.
Nie było to takie oczywiste. Sądzono, że jednostki regularnej armii niemieckiej będą związane w walkach z nacierającymi wojskami sowieckimi, a Warszawę uda się zająć „z zaskoczenia”, w czasie pierwszego uderzenia. Tak się nie stało, ale powstańcy – mimo niewystarczającego uzbrojenia – opanowali dużą część miasta. Wówczas nie było ani niemieckich czołgów, ani artylerii, ani lotnictwa. Ciężką broń wprowadzono później, kiedy Niemcy zorientowali się, że ofensywa sowiecka została wstrzymana. Walki powstańcze miały trwać tylko około tygodnia. W pierwszym rzucie na odsiecz Niemcy wprowadzili do miasta nie doborowe jednostki SS i Wehrmachtu, tylko pospiesznie zorganizowaną zbieraninę frontowych niedobitków pod wodzą Dirlewangera i Kamińskiego, wsławioną rzeziami i gwałtami na Woli i Ochocie. Planowe burzenie miasta nastąpiło później, na osobisty rozkaz Hitlera. Trzeba pamiętać, że największe zniszczenia stolicy powstały nie w ogniu walk powstańczych, ale w wyniku celowego, systematycznego niszczenia budynków ogniem i ładunkami saperskimi już po ich zakończeniu. Na przykład siedziba Towarzystwa Lekarskiego Warszawskiego – z pokaźną, kilkusettomową biblioteką – położona w samym sercu Warszawy, przy ul. Niecałej, w sąsiedztwie Ogrodu Saskiego, została zniszczona miotaczami płomieni już po wypędzeniu mieszkańców tej części miasta. Taki los spotkał wiele innych budynków.

Decyzja o rozpoczęciu Powstania nie zapadła jednomyślnie. Wielu dowódców Armii Krajowej i władze cywilne Polski Podziemnej zdawały sobie sprawę z niedostatecznego wyposażenia w broń oraz niepewnej sytuacji politycznej, były więc przeciwne wystąpieniu zbrojnemu przeciw Niemcom w Warszawie w sierpniu 1944 r. Co zdecydowało, że godzinę „W” ogłoszono 1 sierpnia?
Złożyło się na to wiele czynników. Także i to, że do zbrojnego wystąpienia parli młodzi, wyszkoleni i uzbrojeni żołnierze Armii Krajowej, przy wsparciu ogółu społeczeństwa, patrzącego bezsilnie na codzienne rozstrzeliwanie cywilów na ulicach Warszawy, łapanki, wywózki do Niemiec i do obozów zagłady, prześladowania i tortury w gestapowskich kaźniach w alei Szucha, na Pawiaku i w innych miejscach. Całe warszawskie getto poszło z dymem w 1943 r. Wyżsi dowódcy musieli liczyć się z tymi nastrojami. Jednym z czynników decydujących o wybuchu Powstania była prawdopodobnie także propaganda sowiecka. Nasz wschodni „sprzymierzeniec” działał tu z wyjątkową perfidią. Mimo wstrzymania ofensywy, do ostatnich dni lipca radio moskiewskie i polskojęzyczna rozgłośnia „Kościuszko” wzywały Polaków, by wystąpili zbrojnie i wspomogli nacierające wojska sowieckie i polskie! Wprowadziło to dezorientację w polskich szeregach, pomawianych o to, że zamiast walczyć, stoją z bronią u nogi. Ten argument bardzo przemawiał do młodzieży AK-owskiej. To byli młodzi chłopcy i młode dziewczyny, harcerze, łączniczki, sanitariuszki, postawieni przez okupacyjną rzeczywistość w roli dorosłych, dojrzałych żołnierzy, czasami dowódców, niekiedy wykonawców zadań wymagających wielkiego poświęcenia i narażenia życia. Ale to nie mogło zagłuszyć porywów radosnej młodości: były przyjaźnie, zaloty, miłości… Trzeba było trochę przed dziewczynami zaszpanować, wykazać się bohaterską postawą, jakimś niezwykłym wyczynem. Wiele aktów brawurowej odwagi miało takie romantyczne podłoże. Obrazuje to świetnie piosenka o sanitariuszce Małgosi (cytuję z pamięci):
„Sanitariuszko Małgorzatko
jakże twe serce zdobyć mam?
choć sprawa wcale nie jest gładka
ja na nią pewien sposób znam:
od kumpla dziś pożyczę Visa
i gdy nastanie ciemna noc
pójdę na wypad po »tygrysa«
u stóp Małgosi złożę go…”

Tak bywało: z pistoletem Vis na niemiecki czołg typu „tygrys”. To nie była przechwałka, jeśli chłopak dysponował kilkoma butelkami benzyny… Ale to romantyczne podłoże wielu akcji w niczym nie umniejsza bohaterstwa powstańców w walce o wyparcie okupanta z Warszawy, o wolną Polskę. A także wypełnienia rozkazu. Przecież to była Armia Krajowa, a oni byli żołnierzami! Walczyli więc – często na straconych pozycjach, dopóki nie zapadła decyzja o kapitulacji. A „Marsz Mokotowa” brzmiał dalej:
„…w uliczkach znajomych, w Alejach,
gdzie bzy już nie kwitną,
gdzie w twierdze zmieniły się domy,
a serca z zapału nie stygną…”.

I jeszcze dodam uroczyście: „Jeszcze Polska nie zginęła, póki my żyjemy…”. Zginęli oni, ale Polska żyje. Gloria victis!


Źródła:
Norman Davies, Powstanie 44, wyd. Znak, Kraków 2004
Marian M. Drozdowski, Marceli Porowski – prezydent powstańczej Warszawy, wyd. Yipart, Warszawa 2010
Władysław Bartoszewski, Warszawski pierścień śmierci, wyd. Interpress, Warszawa 1970
Medycyna w Powstaniu Warszawskim, „Pamiętnik Towarzystwa Lekarskiego Warszawskiego” nr 9/2005 (supl.).

Archiwum