26 kwietnia 2008

Gorący temat – Etiuda ewolucyjna

Polska to kraj rzeczy wielkich. I w tej wielkości jest nasza – polska – zguba.

Ksiądz Tischner opowiadał taką historyjkę. „Sonko się chowa za smrekami. Gozdo i goździno siedzo se na przyzbie. Przede niemi na gumnie umorusane dzieciska. Siedzo se i siedzo, patrzo na te umorusane dzieciska i patrzo, aze gozdo sie pyto: Myjimy czy robiemy nowe?”. To była jedna z jego ulubionych metafor polskiej duszy.

Ta lokalna specyfika duszy ma widoczną cenę. Polska to kraj wielkich oczekiwań, wielkich obietnic, wielkich planów i wielkich rozczarowań. Ale naszym problemem nie jest niesłowność ani nieudolność (choć ich nie brakuje), lecz wielkość. Gdyby polskim politykom udało się wcielić w życie połowę ich wielkich planów i obietnic, w Polsce nie zostałby kamień na kamieniu. Gdyby wcielili wszystkie – byłaby czarna dziura.
Nie dlatego, że te plany są złe, nietrafne, bez sensu (choć bywają). Dlatego, że niemal zawsze są wielkie, zasadnicze, wiekopomne i fundamentalne. Wielkość i polskość to toksyczna para. Zbudować nową Japonię lub co najmniej Irlandię. Ukraść księżyc, a choćby podbić Madagaskar. (…)

To nie jest tylko wina polskich polityków. To wirus pełnej pychy i kompleksów polskości pcha naszą politykę ku gigantycznym dziełom, heroicznym zrywom, szklanym domom i wiecznoczystym dzieciskom nie do ubrudzenia. To vox populi – zwłaszcza w medialnym wydaniu – wciąż pyta prezydentów, premierów, ministrów, parlamentarzystów, jak długo jeszcze będziemy czekali, zanim wreszcie rozwiążą się wszystkie polskie problemy? I oni nie mając odwagi powiedzieć, że nigdy, muszą na te pytania udzielić właściwej odpowiedzi. A ona brzmi: już się robi!

Przykładów jest bezlik.
Ale trudno o lepszy niż dzieje reform w polskiej służbie zdrowia.
W gospodarce rynkowej peerelowski system zarządzanej przez rząd opieki zdrowotnej był nie do utrzymania. Przez osiem lat ten system stopniowo ewoluował w kierunku racjonalnym. Ale ewoluował zbyt wolno, jak na skalę potrzeb. Rząd Jerzego Buzka, który objął władzę w 1997 r., przeprowadził więc gruntowną reformę.
Ministerstwo przestało zarządzać szpitalami i przychodniami. Powstały kasy chorych. To była rewolucja.
Może pomysł był zbyt bombastyczny i nieprzemyślany do końca, ale wprowadzał nowe mechanizmy. Wielkim kosztem stworzono zbliżone do rozwiązań niemieckich nowe instytucje kontroli, nadzoru i weryfikacji.
I oczywiście było wiele błędów, nadużyć, dziur, którymi wciąż wyciekały pieniądze. Ale z czasem, po poprawkach, kasy mogły działać rozsądnie, zwłaszcza że lekarze oraz szefowie placówek medycznych zaczęli dostosowywać się do nowych, bardziej rynkowych, warunków. Tylko że poprawianie nie leży w polskiej naturze.

Rząd Millera, który objął władzę w 2001 r., wolał dokonać zmiany zasadniczej. Kasy zlikwidowano. Ich miejsce zajął NFZ – przypominający rozwiązanie brytyjskie urząd, ustalający reguły i dzielący pieniądze, których wciąż było za mało. To też nie był zły pomysł, choć również miał wady, które należało stopniowo usuwać.

Skoro nie sprawdził się model niemiecki, skoro nie zadowolił nas model brytyjski, następne rządy zaczęły szukać dalej. Ludzie Marcinkiewicza, Kaczyńskiego i Tuska patrzą na Francję, Amerykę, Szwajcarię. Ponieważ nie umiemy poradzić sobie z drobiazgami, znów marzymy o wielkiej reformie, która nas od nich uwolni. Natomiast targany rosnącymi napięciami system z roku na rok obsuwa się w katastrofę.

Brytyjski NHS (odpowiednik naszego NFZ) właśnie obchodzi sześćdziesięciolecie.
Nigdy nie była to instytucja działająca w sposób perfekcyjny. Przez 60 lat dziesiątki razy poprawiano ją i udoskonalano. Rok po roku i krok po kroku. W miarę, jak świat się zmieniał, jak medycyna stawała się coraz droższa i bardziej skomplikowana, jak zmieniała się sytuacja Brytanii i jak nieuchronnie degenerowały się różne elementy biurokratycznej struktury. Bo każda biurokratyczna struktura się degeneruje i anachronizuje. Tak samo jak każde przedsiębiorstwo i wszystko, co nas otacza. (…)

Mało kto w Polsce oczekuje, by władza rzeczywiście coś sensownego zrobiła.
Natomiast oczekiwanie, żeby coś wciąż robiła, zmieniała, stawiała na głowie, żeby się krzątała, dostarczała nam obietnic i wrażeń, jest wielkie. Więc politycy na nie odpowiadają, jak tylko umieją. (…)

Jacek ŻAKOWSKI
Fragmenty artykułu zamieszczonego
w „Polityce” nr 11 (2645), z 15 marca 2008 r.

Archiwum