14 marca 2010

Odwiedziny babci Rozalii

„Zagrajcież mi, niechaj cofnie się świat”

Artur Dziak

Zawód lekarza wybrała mi babcia Rozalia, nic więc dziwnego, że czuła się odpowiedzialna za moją przyszłość. Niedługo po podjęciu przeze mnie pracy w Szpitalu Przemienienia babcia postanowiła zobaczyć, jak to sobie radzi jej ukochany wnuczek i jaki to ze mnie „ordynat”, jak mnie uciesznie nazywała. Od szpitalnego portiera babcia dowiedziała się właśnie, że dr Dziak „ordynuje” na piętrze, w ambulatorium, które profesor Łukasik traktował jako „kolonię karną”. Do ambulatorium zostałem zesłany po tym, jak przepięknie „anatomicznie zoperowałem złamaną szyjkę kości udowej”. Dla młodego asystenta operacja taka była wówczas równoznaczna z nadaniem tytułu szlacheckiego. Kiedy rozmodlony nad własną doskonałością syciłem wzrok pooperacyjnym rentgenem, jeden z zawistnych starszych asystentów, który mógł tylko trzymać haki, powiedział: – Panie kolego, niech pan pójdzie pochwalić się wynikiem panu profesorowi!
Nie podejrzewałem podstępu, kiedy oglądał zdjęcia i z uznaniem kiwał głową. Byłem wniebowzięty!
Na drugi dzień okazało się, że moja radość i zachwyt nad sobą były przedwczesne, gdyż Łysy, któremu już doniesiono, jak się pawię przed kolegami, zdecydował, że następnego dnia rozpocznę stażowanie w ambulatorium (każdego, komu się w głowie przewracało, bardzo szybko ono prostowało). Gdy wszedłem jak zwykle na górę, by się przebrać, mój tutor, dr Tadeusz Mickiewicz, człowiek wielkiego serca i szczerze mi sprzyjający, powiedział: – A ty czego tu? Przebieraj się w ambulatorium – tam będziesz „operował” przez najbliższe trzy miesiące!
Babcia Rozalia, dowiedziawszy się, gdzie „ordynuję”, udała się we wskazane miejsce i przycupnęła na ławeczce wśród tłumu pacjentów, nie zdając sobie zupełnie sprawy, kim są „chorzy urazowi”. Musisz wiedzieć, Czytelniku wielce łaskawy, że pacjenci ci, a już szczególnie na Pradze, byli to w większości nałogowi alkoholicy, złodzieje i pospolite oprychy, zwykłe menele i obrzympalce, nie mówiąc już o „damach”, których jak świat długi i szeroki na żadne salony nikt by nie wpuścił.
Oczywiście, ów kotłujący się tłum, w którym bezustannie wybuchały awantury o miejsce w kolejce, o receptę czy o zwolnienie z pracy, raczej mało pochlebnie wyrażał się o swoim doktorze, czyli akurat o mnie, ochoczo dzielił spostrzeżenia, co z „temy konowałamy” uczynić by trzeba, aby „krwiopijce i pijawki przestały się tuczyć na zdrowym ciele ludu pracy”.
Portier, widząc, że starsza pani coś nazbyt długo antyszambruje, powiadomił siostrę opatrunkową, że na korytarzu czeka pani Sobolewska, babcia doktora Dziaka. Pielęgniarka natychmiast się zakrzątnęła, wyłuskała babcię z futerka, zaprosiła do dyżurki i poczęstowała herbatą.
Oderwałem się na chwilę od nastawiania złamanych, śmierdzących nóg „klasy rządzącej”, przysiadłem do stolika i zacząłem opowiadać o mojej pracy, że jest mi tutaj bardzo dobrze, przełożeni mnie szanują, zaś pacjenci wprost „uwielbiają”, co, naturalnie, wszystko było okropnym kłamstwem.
Babcia cierpliwie mej opowieści wysłuchała a gdy skończyłem, oświadczyła: – Moje dziecko, kiedy w majątku naszym – jak matka moja opowiadała – ktoś nagle zachorował, to wysyłano do miasta Karolkę albo dwóch konnych z wiklinowym koszem. Na miejscu porywano potrzebnego Żyda albo innego felczera wraz z pierzyną i przywożono do dworu. A we dworze, uważasz, doktorowi pokazywano dwie ręce. W jednej była czapka z dukatami, w drugiej – naładowany brauning albo nagan. I mówiono: „No, doktorku, wybieraj, co lepsze”. I to było sprawiedliwe – podniosła głos babcia. – A tutaj – wykrzyczała – to tylko na was leworwer wyciągają! Zwiądł rozmaryn, moje dziecko!
Wyciągają do dzisiaj, Babciu!

Archiwum