20 listopada 2005

Po wyborach – Sprawozdanie kampanijne

Ponieważ we wrześniowym numerze „Pulsu” ukazało się moje zdjęcie (z odległej przeszłości) oraz krótka notatka biograficzna o mnie, jako o kandydacie do parlamentu, mam ochotę jeszcze raz zaprzątnąć uwagę Czytelników swoją osobą i moją przygodą z kandydowaniem. Chciałbym to zrobić dla posprzątania pobojowiska po wyborczej walce, dla złożenia sprawozdania i, przede wszystkim, dla podziękowania tym, którzy mnie poparli.
To było bardzo pouczające doświadczenie dla mnie – i myślę, że może być także pouczające dla innych na przyszłość, gdyby komuś przyszło do głowy zanurzyć nogi w tej samej rzece.

Otóż w pewnych kręgach Platformy Obywatelskiej powstała koncepcja, że istotnie duże szanse na wygraną mają ci, którzy mają oparcie w dużych środowiskach. W środowiskach, w których są identyfikowani i z którymi sami identyfikują się na gruncie wspólnego interesu i etosu. Mimo że dla wielu nie była to koncepcja prawdziwa, bo wybory rządzą się innymi prawami i w małym stopniu podlegają odruchom solidarności korporacyjnej, postanowiliśmy jednak zrobić eksperyment; skierować moją kampanię tylko do środowiska lekarskiego, z uwzględnieniem marginalnych kierunków pobocznych, tj. środowisk innych zawodów medycznych i tzw. wolnych zawodów, i zobaczyć, co z tego wyjdzie. Bez billboardów i plakatów, bez kampanii out-doorowej. Nie było zresztą na to pieniędzy.
Dla potrzeb tak pomyślanej kampanii, do wrześniowej wysyłki „Pulsu” i „Gazety Lekarskiej” został dorzucony mój list do lekarzy (w nakładzie 14100 egz.), informujący o kandydowaniu, z garścią informacji ogólnych, zwyczajowo zamieszczanych w tzw. ulotkach wyborczych. W nakładzie 30 tys. egz. została wydrukowana moja ulotka ze zdjęciami i programem, kolportowana z późniejszą korespondencją bezpośrednio do placówek ochrony zdrowia. Wysłałem 2500 listów do opiniotwórczych i prominentnych osób w warszawskim środowisku medycznym (tyle jest stanowisk kierowniczych w warszawskiej ochronie zdrowia), z dołączoną ulotką i z prośbą o pomoc w promocji mojej osoby i programu. Wysłano 630 e-maili z moim listem programowym i dołączoną do niego ulotką w formacie PDF na oficjalne adresy korespondencyjne warszawskich placówek ochrony zdrowia oraz liczne adresy: od niepublicznych zakładów opieki zdrowotnej – do pojedynczych lekarzy. Wysłałem 2450 listów do prywatnych gabinetów lekarskich w Warszawie, 531 listów do wszystkich warszawskich aptek, 240 listów do stołecznych zakładów weterynaryjnych – wszak Platforma jest partią prywatnej przedsiębiorczości. Z korporacją lekarzy weterynarii znam się i przyjaźnię od dawna, i otrzymałem od nich poparcie. Zrobiłem akcję kolportażu ulotek wśród pielęgniarek w kilku warszawskich szpitalach.
Otrzymałem 2201 głosów! (zabrakło mi 1180 głosów, aby wejść do parlamentu). Jak zinterpretować ten wynik? (…) W Warszawie mieszka 14100 lekarzy (tyle jest adresów, na które wysyłany jest „Puls” z „Gazetą Lekarską”). Ponieważ frekwencja wyborcza w Warszawie wyniosła 56,05% na głosowanie zapewne udało się 7903 lekarzy. Ponieważ na Platformę Obywatelską w okręgu warszawskim głosowało 33,07% wyborców załóżmy dalej mogło zagłosować 2613 lekarzy. Ile z tych głosów mogłem otrzymać ja? (…) Z moich wyliczeń wynika, że w sposób celowy i zgodny z założeniami mojej kampanii zagłosowało na mnie 1100 lekarzy (lub odpowiednio mniej, jeśli przyjąć, że małżonkowie głosują podobnie).
I tym 1100 Koleżankom i Kolegom chciałem szczególnie podziękować za okazane mi zaufanie.

Moja przygoda z kandydowaniem jest ilustracją pewnej ogólnej tezy, że kampania realizowana w określonym środowisku czy jakiejkolwiek grupie społecznej jest, jak się okazuje, nieskuteczna. (…) Prawdziwym odbiorcą wyborczej socjotechniki jest anonimowy przechodzień na ulicy, którego poglądy predefiniowane są przez media, i wynikający z tego parametr, który można by nazwać publiczną popularnością, w jakiejkolwiek dziedzinie. W mediach być pokazywanym, czyli być znanym, oznacza automatycznie być popularnym. Popularność można wprawdzie próbować uzyskać w trakcie kampanii, ale to wymaga niesłychanych nakładów finansowych – np. kilkudziesięciu wielkoformatowych billboardów w mieście. Znam kilku jegomości, których „za darmo” pokonałem za pomocą tych 1100 głosów, a którzy w swoje kampanie zainwestowali nawet ok. 250 tys. zł. Ważne jest także domniemanie popularności, np. nazwisko, które kojarzy się z kimś popularnym.

Dowodem dominacji polityki realizowanej na bardzo ogólnym, hasłowym poziomie nad polityką merytoryczną lub środowiskową, niech będzie przypomnienie licznych naszych kolegów po fachu w Sejmie w ubiegłych kadencjach, którzy w swojej działalności parlamentarnej przedkładali lojalność dla gremiów przywódczych swoich partii, nawet gdy przez to wikłali się w nonsensy.
Tym razem my, lekarze warszawscy, nie mamy takiego problemu, ponieważ ani w Sejmie, ani w Senacie nie mamy żadnego przedstawiciela naszej grupy zawodowej, ani kogoś, o kim można by powiedzieć, że jest fachowcem w dziedzinie systemów ochrony zdrowia i jeszcze ma taki dar kreacji politycznej, aby proponować sensowne rozwiązania reformatorskie.

Gdyby w przyszłości przyszła mi ochota na start w wyborach parlamentarnych – fakt, że jestem lekarzem, umieszczę gdzieś w tle. W ankiecie napiszę np. „nauczyciel akademicki” lub „działacz społeczny”, a hasłem moim będzie „obrona Polski przed obcym najeźdźcą” albo „odzyskajmy Polskę dla naszych dzieci”, albo „dwukrotna podwyżka rent i emerytur”, albo „będę gonił na Madagaskar masonów i cyklistów”. Ü

Krzysztof MADEJ

Archiwum