2 czerwca 2017

Moje anińskie wieczory

literatura i życie

„Zagrajcież mi, niechaj cofnie się świat”

Wszystkie teksty z tego cyklu mają charakter wspomnieniowy i odnoszą się do okresu sprzed 50 lub więcej lat.

Artur Dziak

Zainteresowanie teatrem i baletem rozbudzono u mnie wcześnie. Już jako dziecko występowałem na scenie Teatru Fabrycznego w zakładach Szpotańskiego, gdzie grał także mój ojciec, śpiewałem w chórze parafialnym w Aninie, również z ojcem, który – jak to określała moja matka – był niedoszłym i „rozparzonym” śpiewakiem. Pogodne anińskie wieczory urozmaicane były w naszym domu ogniskami, w czasie których pod rozgwieżdżonym letnim niebem prezentowane były tableau vivant w wykonaniu zaprzyjaźnionych dzieci z okolicznych posesji. Wieczory miały dobrą prasę, więc widzów przybywało wielu, gdyż wówczas prawie żadnych jeszcze rozrywek nie było. Prezentowane żywe obrazy miały z reguły tematykę biblijną, dzięki czemu były zrozumiale dla wszystkich widzów, także tych bez teatralnego obycia oraz bez względu na wiek i wykształcenie. Chętnie sięgaliśmy po tematykę marynistyczną, gdyż można się było uciesznie przebierać i deklamować:

Na statku marynarze dziś mają wolną noc,

A w tym piekielnym żarze człek pada niby kloc.

Hej chłopcy, ja wam radzę, otrzyjcie z gęby sadze,

A ja wam przyprowadzę tę, co zabawi was.

Według określenia wuja Leopolda były to obrazy z linii: Warszawa – Płock – Casablanca! Wiele produkcji zapożyczyliśmy z cyrku, m.in. pewne figury akrobatyczne i ćwiczenia. Naturalnie pokazywaliśmy, chociaż w okrojonej postaci, nieśmiertelne cyrkowe gagi, np. rozrywanie stalowych łańcuchów, wyginanie metalowych sztab, tzw. rżnięcie drewnianą piłą na pół zamkniętej w beczce artystki! Każdy spektakl oraz poszczególne odsłony obwieszczało bicie w werble i odegrany stosowny motywy na harcerskiej hejnałówce. Wesołą wstawkę stanowiła tzw. mówiona gazetka, w której cytowano dowcipne anonse, w rodzaju: „Futro bezinteresownie przyjmę od zaraz” lub „Młody, inteligentny stenotypistkę obejmie już”. Nieodparcie śmieszni w pozowaniu na dorosłych, starając się wstrzelić w emploi kabaretowe, po prostu kładliśmy arcypopularne szlagiery w rodzaju: „Tomasz, ach Tomasz, ty powiedz gdzie ty to masz” czy „W ogródku Eldorado małżeńską pachnie zdradą”, gdyż nie znaliśmy przecież drugiego dna tych pokrętnych utworów! Mimo to, ten nasz „ogród artystów”, z kawałkami w rodzaju: „Grać nie będą szanuj nogi, mąż zapomni co to rogi” i „Już nie mogę dłużej kryć, co we mnie płonie”, wywoływał szczery entuzjazm mocno wyrozumiałej publiki! Domowa cenzura skreśliła nam z programu tylko jeden monolog, lekko zresztą udziwniony, w którym znajdował się taki oto passus: „I zabił poeta panienkę w zachodu amarantach, zabił ogromnym nożem, na tle obrazu Rembrandta”.

Mieszkający w naszym domu zawodowy muzyk, harmonista z Oazy na Pradze, grał w antraktach zgrabne uwerturki i potpourri, ja zaś na flecie prostym, z towarzyszeniem harcerskiego werbla, odtwarzałem dobrze znane publiczności tematy operowe i operetkowe. Do naszych popisowych numerów należały też grane i śpiewane szlagiery: „Violino Tzigano” („Cicho grajcie mi znów”), „Liliowy Negr” i „Madame Irena” Aleksandra Wertyńskiego orazEl ultimo domingo” („Ta ostatnia niedziela”) Petersburskiego. Jednym z filarów naszego podwórkowego teatru był Robercik, dwunastoletni chłopiec delikatnej postury, o niezwykłe romantycznym usposobieniu i wywianowany przez naturę szczególnymi uzdolnieniami aktorskimi i tanecznymi. Cherubinek Robercik był nie tylko specem od melodeklamacji, ale też ulubieńcem pań, a to z tej racji, że prezentował maniery, jakby się urodził w pobliżu tronu i zawsze w niedzielę ostentacyjnie prowadzał pod rękę swoją babunię na mszę do kościoła. Nie muszę dodawać, że za te przedstawienia był przez nas szczerze znienawidzony! Gustował szczególnie w odtwarzaniu, jak w teatrze greckim, ról przynależnych płci odmiennej. Robercik po prostu zdaniem wuja Leopolda „był bez pretensji co do płeć”! Niestety, po pewnym czasie nasz podwórkowy ensamble pozbawiony został tego niezwykle utalentowanego artysty za sprawą naszej dzielnej milicji! Tu wyjaśnić muszę, że pewnego roku z nastaniem ciepłych dni nastąpiła seria pozorowanych napadów w okolicy, niedaleko stacji kolejowej. Jakiś tajemniczy osobnik zaczepiał powracające z Warszawy samotne osoby, grożąc użyciem duszy od żelazka umieszczonej w damskiej pończosze! Sygnały od przerażonych mieszkańców potraktowano poważnie i po kilku zasadzkach milicja ujęła sprawcę, którym okazał się, niestety, członek naszej teatralnej grupy, utalentowany romantyk, któremu wróżono, szczególnie mamusia, wielką przyszłość! Wspaniałą rozrywkę zapewniały przez większą część roku tzw. dechy, czyli wieczorne tańce pod gołym niebem. Na zbitym z desek podeście, ogrodzonym symbolicznym płotkiem, tańczyły pary w takt granych przez orkiestrę kawałków, głównie przedwojennych szlagierów. Pary wpuszczane były na parkiet za drobną opłatą, przy czym opłacenie kwitowane było przybiciem na ręce tancerza małego stempla. Długo w noc rozbrzmiewały w anińskim lesie znane i wpadające w ucho przeboje: „Przybądź do mnie po ten kwiat paproci”, „Tango milonga”, „Ta ostatnia niedziela”, by ludzie mogli odreagować kilka lat mroków okupacji i życia na kredyt. To tam w owe wieczory pulsowała rzeczywistość, jak mawiała matka. Słowa wielu szlagierów niekoniecznie zgadzały się z linią partii, np. w piosence o Ameryce:

Gdy ci w życiu czegoś trzeba,

to tam znajdziesz drapacz nieba,

tym drapaczem możesz drapać się.

To jest Ameryka, to wielki piękny kraj,

na ziemi raj…

Naturalnie w miarę upływu lat i zagęszczania się zagonów stalinizmu nie tylko zabroniono śpiewania takich piosenek, ale nawet ich słuchania! Wiele egzotyki w życie Anina wnosili miejscowi Cyganie. Przez pewien czas po wojnie mieszkali w samorządowym, niepozornym baraku, tuż przy stacji kolejowej w Wawrze. Barak z zewnątrz niczym szczególnym się nie wyróżniał, ale w środku przypominał namiot tatarskiego chana. Sufity i ściany obwieszone były muzealnej wartości kandelabrami, kinkietami i obrazami. Na komódkach, stolach i stoliczkach stały srebrne misy, wazy i świeczniki, a na podłogach walały się perskie dywany. Poza tym Cyganie na co dzień poruszali się olbrzymim, dziesięcioosobowym kabrioletem marki Packard. Największą frajdę miałem, gdy kierujący pojazdem szofer, ojciec mego kolegi, pozwalał nam się przejechać na szerokich, bocznych stopniach auta. Packard błyszczał chromem, pachniał skórą siedzeń i, co najpiękniejsze – miał dwa reflektory wielkości harcerskich werbli. Fasonu dodawały wielkie jak piórniki kierunkowskazy, które po włączeniu przycisku wysuwały się na boki samochodu, jak podświetlane żaróweczkami ramiona sygnalisty. Raz na tydzień, w letnie soboty, Cyganie ściągali na miejscową narciarską Górkę Delmaka, gdzie prezentowali swe śpiewy i tańce. Prócz tego jedyną rozrywką w tym czasie było tzw. ruchome kino, czyli kino objazdowe, które co jakiś czas wyświetlało w lesie bezpłatne filmy. Pierwszym w życiu uczuciem obdarzyłem w Aninie Małgosię – jeszcze w początkach nauki w gimnazjum, być może dlatego, że była bardzo egzaltowana, a poza tym niewątpliwie ładna. W tamtych odległych czasach obowiązkiem każdego dziewczęcia było prowadzenie pamiętnika, w którym dokonywano tzw. spisu z natury, czyli opisywania każdego dnia życia, ze szczególnym uwzględnieniem, naturalnie, momentów wyjątkowej egzaltacji. Jest rzeczą oczywistą, że każdy, kto dostąpił zaszczytu wpisania się do pamiętnika, koniecznie musiał przestrzegać konwenansów, a zatem zamieścić stosowną poezję. Do dobrego tonu należało wpisać się, trącając „narodowe struny”. Kiedy ładna Małgosia w nagłym przypływie uczucia udostępniła mi po jakimś czasie stronice swego pamiętnika, stanowiło to coś na kształt intymnego zbliżenia, a więc wiele mówiące wyróżnienie. I tutaj krył się zalążek mej klęski, gdyż Małgosia nie przewidziała, że u takiego obrazoburcy jak ja chęć zrobienia dowcipu przeważy nad przyjaźnią, z której narodzić się miało trwałe uczucie! Nic też dziwnego, że kiedy po przekartkowaniu pamiętnika wszędzie napotykałem jakieś wierszydła w rodzaju: „Jesienne wichry wyją nad światem, w ludzkich źrenicach perlą się łzy, dla biednej Polski nadziei kwiatem – Małgosiu, Ty!”, postanowiłem też udowodnić, że z poezją jestem za pan brat, więc napisałem: „Ku pamięci, mięci kupa, wpisał Ci się Felek D…”.

Być może ładną Małgosię bym przebłagał, gdyż serduszko miała pełne chrześcijańskiej dobroci, rzecz w tym, że pamiętnik wpadł w ręce jej mamusi, która – jak później „życzliwi” mi donieśli – powiedziała: – To ty, moja córko, już więcej z tym ordynusem spotykać się nie będziesz!

 

Forum dyskusyjne - napisz komentarz

Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.

Archiwum