21 sierpnia 2011

Na przekór czasom

W 1938 r. w warszawskim kościele Świętego Krzyża połączyły się dwie rodziny lekarskie: Górnickich i Łubkowskich. Panna młoda Zofia Łubkowska – w sukni z trenem, i pan młody Bolesław Górnicki – we fraku, tworzyli piękną parę.

– Górniccy byli w tym samym typie fizycznym: wysocy, szczupli, twarze ascetyczne. Ojciec podobał się kobietom, mama mężczyznom. A tej sukni i fraka, spalonych podczas powstania, mama długo nie mogła odżałować – wspomina córka tej pary Joanna Górnicka-Kalinowska, filozof i etyk, profesor Uniwersytetu Warszawskiego. Dziś żałuje, że nie poszła drogą zawodową rodziców i dziadków. – Naczytawszy się rzeczy abstrakcyjnych, nabrałam kompleksu braku wiedzy szczegółowej. Potrafię zreperować radio, ale moja wiedza jest niekonkretna.

Dziadkowie
Górniccy wywodzą się z Płocka. Ich zasługą było zelektryfikowanie tego miasta. Byli właścicielami pierwszej elektrowni w Płocku. Należała do nich także firma żeglugowa Vistula, posiadająca 60 statków pasażerskich na Wiśle i barek, przystanie w Warszawie i w Płocku. Mieli cukrownię i liczne kamienice. Do dziś przetrwała najpiękniejsza z nich, secesyjna, przy ul. Tumskiej 8 w Płocku, gdzie urządzono Muzeum Secesji. Ojciec Bolesława Górnickiego Eugeniusz ukończył w 1906 r. studia medyczne w Dorpacie (obecnie estońskie Tartu) i osiadł tam, pełniąc obowiązki lekarza ziemskiego. Ożenił się z podolską szlachcianką Wandą Bogucką, panną posiadającą liczne talenty artystyczne i niemały posag, który, jak opowiada rodzina, „utopił w Wiśle”, kiedy po pierwszej wojnie światowej przedsiębiorstwo zachwiało się w posadach. Eugeniusz Górnicki był już w tym czasie z żoną i synami w Polsce. Najpierw trafił do Pułtuska, potem do Lipna na ziemi dobrzyńskiej, gdzie został dyrektorem szpitala, a w końcu do Warszawy.
Przyszła żona Bolesława Górnickiego Zofia, z domu Łubkowska, urodziła się na Podlasiu, w majątku dziadków Żminne. Jej pradziadek, żołnierz napoleoński Pierre Levittoux, osiedlił się tam po klęsce Napoleona pod Moskwą. Dziadkowie byli obywatelami ziemskimi, dziadek pełnił funkcję sędziego pokoju. Rodzice Zofii mieszkali z dziećmi w Kraśniku, gdzie jej ojciec Konrad Łubkowski był lekarzem. – To był wielki oryginał – wspomina dr Górnicka. – Wszędzie chodził z psem, nawet do kina, i dla niego też kupował bilet. W miasteczku nazywali ojca żydowskim doktorem, bo leczył miejscową biedotę, często nie biorąc ani grosza. Kiedy zmarł, Żydzi pozamykali sklepy i poszli na pogrzeb. Żyliśmy bardzo skromnie, ojciec uważał, że powinniśmy żyć jak wszyscy dokoła, poznać smak pracy. Wychowywał nas bardzo surowo, zamiast zabawek kupował książki. Kupił nam też kozy i kazał je wypasać. Koledzy się z nas wyśmiewali, ale nie mieliśmy wyboru. We wszystkim byliśmy posłuszni – do czasu. Gdy postanowił, że ja mam studiować weterynarię, postawiłam się. Chciałam leczyć ludzi. Przekonałam ojca, że poradzę sobie na medycynie.

„Marianna, ach Marianna”
I sobie poradziła, rzec można, śpiewająco. Znajdowała też czas na uczestniczenie w życiu akademickim i korzystanie z uroków wielkiego miasta. Zapragnęła nawet wstąpić do szkoły baletowej. Już się zapisała, już baletki kupiła, ale uczniowie wyjechali na dłuższe tournée. Żeby nie zostać z tymi baletkami, występowała w teatrzyku akademickim prowadzonym przez późniejszego profesora, wówczas studenta, Stefana Wesołowskiego. „Marianna, ach Marianna” to jej przebój, który śpiewała, tańcząc, ubrana w biały strój marynarski. I tak, rozśpiewana i roztańczona, otoczona wielbicielami, lekkim krokiem przeszła przez siedem lat studiów.
Wśród wielbicieli nie było przyszłego męża. Studiowali w tym samym czasie, ale się nie poznali, jeszcze nie wtedy.
Ważną postacią w jej studenckich latach był wujek, profesor Uniwersytetu Warszawskiego Franciszek Czubalski, wielokrotny rektor, rodzony brat jej matki. Opiekował się siostrzenicą, wspomagając ją materialnie. Pomoc była tym cenniejsza, że Zofia miała siostrę i brata. Cała trójka skończyła studia, ale ich ojciec Konrad Łubkowski tego nie doczekał.
Dyplom Zofia uzyskała w 1933 r., ze specjalizacją pediatryczną. Po stażu w warszawskich szpitalach pierwszą praktykę lekarską odbyła w sanatoriach przeciwgruźliczych w Starej Miłosnej i w Świdrze. Trzy lata z rzędu każde wakacje spędzała w Ciechocinku. Kierowała sanatorium dziecięcym, dorabiając w zakładzie wodoleczniczym jako masażystka i hydropata. Nie dość, że była lekarzem, jak sobie wymarzyła, to od razu zarabiała całkiem niezłe pieniądze. I mogła je wydać, na co chciała. A właśnie chciała. I nagle jej plany wzięły w łeb.
W drzwiach stanął Bolesław Górnicki. Właściwie się nie znali, chociaż wiele ich łączyło: studia, zawód, specjalizacja, i osoba prof. Mieczysława Michałowicza. Ona odbyła staż podyplomowy w Klinice Pediatrycznej UW przy Marszałkowskiej 24, kierowanej przez profesora, on był tam asystentem. I to profesor zachęcił go do odwiedzenia panny Zofii w Ciechocinku, gdzie Górnicki przyjechał ze swoim ojcem na kurację. – Od razu zaczął mnie namawiać na wyjazd do Rzymu na zjazd pediatrów – opowiada Zofia Górnicka. – „Ma pani dużo pieniędzy” – zauważył. Ja na to: „Mam, ale odkładam na futro z breitszwanców”. „To niech je pani wyda na wyjazd”. No i mnie przekonał.
Pojechali. Grupa szacownych profesorów, same wielkie nazwiska polskiej pediatrii, i dwoje młodych, początkujących lekarzy. Po zjeździe była jeszcze wycieczka na Sycylię, ale jakby na przekór sprzyjającym okolicznościom nic między nimi nie zaiskrzyło. Zofia wróciła do swoich absztyfikantów, Bolesław do narzeczonej.
– Do głowy mi wtedy nie przyszło, że on zostanie moim mężem – uśmiecha się pani Zofia. Ale los przesądził już za nich.

Połączyła ich pediatria
Po trzech latach pracy w Klinice Pediatrycznej jako młodszy asystent prof. Michałowicza, Bolesław Górnicki otrzymał tytuł specjalisty w dziedzinie pediatrii i został starszym asystentem. Specjalista – to był wówczas tytuł uznaniowy. Decydował szef kliniki i na jego wniosek izba lekarska przyznawała tytuł. Pracując w klinice, Górnicki był też sekretarzem i wykładowcą kursów dokształcających z pediatrii. Izba je firmowała, klinika prowadziła. Kolejnym jego obowiązkiem były kontakty naukowe z zagranicą. – Była to klinika wzorowa, pod względem diagnostyki i terapii była placówką na średnim poziomie europejskim. Liczyła 100 łóżek i leczono tam dzieci ze wszystkimi schorzeniami z wyjątkiem chorób zakaźnych – wspominał po latach. Do wybuchu wojny pracę w klinice godził z zatrudnieniem w nowo wybudowanym ambulatorium Szpitala Dzieciątka Jezus oraz w ubezpieczalni społecznej jako lekarz domowy.
Tuż przed wybuchem wojny, w lipcu 1939 r., Bolesław Górnicki obronił pracę doktorską pt. Zagadnienia pediatryczne w dziełach Jędrzeja Śniadeckiego. Z Zakładem Historii i Filozofii Medycyny, kierowanym przez prof. Ludwika Zembrzuskiego, promotora jego pracy doktorskiej, współpracował niemal od chwili ukończenia studiów, wykładając propedeutykę lekarską oraz historię i filozofię medycyny jako asystent wolontariusz. Podczas wojny kontynuował pracę w zakładzie w ramach tajnego nauczania.
– Połączyła nas pediatria – przyznaje dr Zofia Górnicka. Odbywała swój staż podyplomowy w klinice przy Marszałkowskiej w ramach wolontariatu.
– Zdobycie w klinice prof. Michałowicza nieodpłatnego wolontariatu było dla lekarza zaszczytem, awansem społecznym i naukowym – oceniał jej mąż.
Na ich ślubie w 1938 r. zebrał się w kościele Świętego Krzyża kwiat polskiej pediatrii, m.in. prof. prof. Mieczysław Michałowicz, Rajmund Barański, Henryk Brokman, Julia Starkiewiczowa, Hanna Hirszfeldowa, Irena Gryglewiczowa, Piotr Wójcik. – A po zaręczynach prof. Barański zaapelował do mnie, żebym nie podcięła skrzydeł przyszłemu mężowi, bo jest nieprzeciętnie zdolny i czeka go wielka kariera naukowa – wspomina dr Górnicka.
Młoda para wynajęła niewielkie mieszkanko przy ul. Ogrodowej, w którym w 1939 r. przyszła na świat pierwsza córka Wanda, późniejszy sinolog i dyplomata. Druga, Joanna, filozof i etyk, urodziła się w 1943 r. w wygodnym mieszkaniu przy al. 3 Maja.

Cdn.

Archiwum