3 lipca 2020

Przedsiębiorstwo o nazwie szpital

Małgorzata Solecka

Szpital to nie fabryka. Nie jesteśmy w stanie nadgonić wykonania kontraktu, „wyprodukować” więcej świadczeń – podkreśla prezes Naczelnej Rady Lekarskiej prof. Andrzej Matyja. Po co mówić o oczywistościach?

W Ministerstwie Zdrowia oraz NFZ panuje przekonanie, że szpitale, jeśli dostaną na to kilka miesięcy, poradzą sobie z nadrobieniem zaległości, jakie narosły od połowy marca do drugiej połowy maja, gdy rozpoczęło się powolne (bardzo powolne) odmrażanie. Płatnik chce dać placówkom dodatkowe pół roku (w połowie 2021 r. kończy się pierwszy okres rozliczeniowy sieci szpitali i trzeba się spodziewać, że na następny, czteroletni, sieć zostanie zaplanowana już inaczej). Według samorządu lekarskiego, ale również według menedżerów szpitali, nadganianie wykonania kontraktu – zarówno w obszarze ryczałtowym, jak i w zakresie świadczeń kontraktowanych odrębnie – trudno sobie wyobrazić.

Po pierwsze (po drugie, po trzecie itd.) brakuje armat, czyli kadr. Podczas Kongresu Wyzwań Zdrowotnych Online wiceminister zdrowia Sławomir Gadomski jeszcze pod koniec maja przekonywał co prawda, że są szpitale, które w awaryjnych sytuacjach (np. w przypadku czasowego wyłączenia z użytku części sal operacyjnych lub konieczności naprawy sprzętu) podejmowały wysiłek pracy na trzy zmiany, by kontrakt w terminie wykonać. Jednak zdaniem ekspertów wyjście, które można zastosować na krótką metę i w pojedynczych szpitalach, jako rozwiązanie systemowe się nie sprawdzi, właśnie dlatego, że brakuje kadr, by np. sale operacyjne wykorzystywać rzeczywiście w trybie 24/7 i to nie przez kilka dni, ale przez co najmniej dwa, trzy miesiące.

Dlatego zarówno samorząd lekarski, jak i organizacje pracodawców oprotestowują pomysł „nadganiania” kontraktów. – Propozycja zrealizowania tych procedur do końca czerwca przyszłego roku jest niewykonalna. Musimy z MZ i NFZ zastosować pewien algorytm, który zabezpieczyłby finansowo realizację jednej dwunastej rocznego kontraktu. Żaden szpital nie jest w stanie odrobić procedur w ramach ryczałtu – mówił w połowie czerwca prof. Andrzej Matyja.

Brakuje armat, brakuje też amunicji, czyli pieniędzy. Co prawda od 1 lipca do szpitali ma trafić dodatkowo nieco ponad 300 mln zł (dzięki czemu ryczałt wzrośnie o 3 proc.), jednak te pieniądze, choć nie są znaczone, mają zrekompensować wzrost wynagrodzeń wynikający z przepisów ustawowych – wiadomo, że będzie to jedynie częściowa rekompensata. Resort zdrowia nie wie przy tym, jakie będą skutki odmrożenia kwoty bazowej w ustawie o wynagrodzeniach minimalnych pracowników wykonujących zawody medyczne. Pozna je dopiero wtedy, gdy szpitale wypłacą pierwsze lipcowe wynagrodzenia, czyli w sierpniu. Kwota bazowa rośnie skokowo, o ponad 700 zł – z 4,2 do ponad 4,9 tys. zł. Można się więc spodziewać, że i koszty będą niemałe.

Szefowie szpitali uważają, że 3-proc. wzrost wartości ryczałtu to krok w dobrym kierunku, ale jest zdecydowanie za mały, żeby przynieść rzeczywistą poprawę. Podwyżka powinna ich zdaniem wynosić około 10 proc. – Epidemia spowodowała wzrost kosztów funkcjonowania szpitali. Być może te 300 mln zł sprawi, że dług nie będzie narastał tak gwałtownie, ale narastać będzie – ocenia prezes Matyja.

Samorząd lekarski, jak przypominano podczas briefingu, jeszcze na początku roku alarmował o niedoszacowaniu kontraktów i o tym, że szpitalom grozi finansowa zapaść. – Epidemia koronawirusa tylko pogorszyła sytuację – mówił członek Prezydium NRL Jerzy Friediger. – Przez ostatnie cztery miesiące szpitale notują średnie niewykonanie ryczałtu między 25 a 37 proc. Trudno zrobić założenie, że pieniądze, które dostaliśmy awansem na utrzymanie szpitali, odrobimy. To nierealne, bo obowiązuje reżim sanitarny, który ogranicza liczbę osób przyjmowanych. Poza tym wielu pacjentów unika szpitali, z drugiej strony wydajność placówek jest ograniczona.

 Choć Ministerstwo Zdrowia zdaje się sugerować, że szpitale powinny pracować pełną parą, przy pełnym obłożeniu, do realizacji tej wizji nie tylko brakuje pracowników, ale i pacjentów. Co prawda od drugiej połowy maja pacjenci przychodzą do szpitali na planowe zabiegi i operacje, ale w związku z zaostrzonym rygorem sanitarnym musi ich być mniej niż przed pandemią.

Osoby przyjmowane do szpitali trzeba poddawać testom. Dobra wiadomość jest taka, że w pierwszej połowie czerwca Ministerstwo Zdrowia, m.in. po apelach samorządu lekarskiego oraz organizacji pracodawców, jasno zadeklarowało: NFZ zapłaci za wykonane pacjentom testy. Do tej pory część szpitali (również na Mazowszu) przeprowadzała je dzięki sponsorom zewnętrznym, np. samorządom powiatowym czy wojewódzkim. Strategia sprawdzania pacjentów i systematycznego testowania personelu medycznego przynosi efekty, bo w szpitalach pojawia się zdecydowanie mniej ognisk koronawirusa. Częściej też udaje się wychwycić pojedyncze przypadki zakażenia i dzięki temu zapobiec rozprzestrzenianiu się choroby. Ale obok dobrej wiadomości są i gorsze: hospitalizacja zwykle trwa dłużej, szpitale muszą zmniejszać powierzchnię oddziałów, by wygospodarować strefę buforową, w której przebywają (jeśli to możliwe w wyizolowanych warunkach) pacjenci czekający na wynik testu (na szczęście stosunkowo krótko, czas oczekiwania udaje się zredukować nawet do kilku godzin). Tak czy inaczej – w szpitalu może przebywać jednocześnie mniejsza niż w normalnych warunkach liczba pacjentów.

Tutaj w wykonaniu kontraktu, ale przede wszystkim w koniecznej diagnostyce i w leczeniu pomoże przyspieszone przesunięcie świadczeń w kierunku opieki ambulatoryjnej. Eksperci w zasadzie jednogłośnie przewidują, że pozytywnym (choć drogo okupionym) efektem koronawirusa, podobnie jak upowszechnienie rozwiązań telemedycznych, będzie odejście od niepotrzebnego kierowania pacjentów na hospitalizacje we wszystkich zakresach świadczeń, które można wykonać w warunkach ambulatoryjnych.

Trzeba zrobić wszystko, by utrzymać pacjentów z dala od szpitali – przekonywali uczestnicy panelu poświęconego problemom kardiologii podczas 8. Szczytu Zdrowie, zorganizowanego w czerwcu w Warszawie. Aby „słowo stało się ciałem”, a raczej – aby postulowany od lat model opieki nad pacjentem mógł się urzeczywistnić, konieczne są jednak zmiany systemowe, choćby w zakresie finansowania ambulatoryjnej opieki specjalistycznej. – Koncepcja Ministerstwa Zdrowia idzie w tę stronę, o którą my od dawna apelowaliśmy: by pierwsza wizyta pacjenta była nawet dwukrotnie lepiej wyceniona od pozostałych. Warto też przemyśleć, czy wyżej (powiedzmy o 50 proc.) nie powinna być wyceniona wizyta zamykająca leczenie w poradni specjalistycznej, łącząca się z przekazaniem pacjenta do POZ w celu kontroli jego stanu zdrowia – mówił prof. Jarosław Dróżdż, kierownik Kliniki Kardiologii CSK Uniwersytetu Medycznego w Łodzi.

Statystyki dotyczące śmiertelności w miesiącach pandemicznych stanowią wyzwanie dla epidemiologów – w marcu i kwietniu zmarło mniej Polaków niż w analogicznym okresie w ostatnich kilku latach. W maju zanotowano nieznacznie więcej (o około 300) zgonów niż wynosi średnia dla tego miesiąca. Polska nie tylko uniknęła drastycznego skoku liczby zgonów z powodu koronawirusa, co stało się udziałem Wielkiej Brytanii, Włoch, Hiszpanii, Belgii czy Francji, ale wyszła z pierwszej fali epidemii, jeśli chodzi o śmiertelność, z tarczą. Nie ma jednak wątpliwości, że skutki epidemii dla zdrowotności społeczeństwa będzie można ocenić dopiero za jakiś czas – za rok, może nawet za pięć lat. Wtedy okaże się, jak zmieniła się śmiertelność z powodu chorób układu krążenia, z powodu nowotworów. Czy, last but not least, z powodu obciążeń psychicznych spowodowanych pandemią i jej skutkami, również ekonomicznymi. 

Forum dyskusyjne - napisz komentarz

Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.

Archiwum