17 listopada 2004

Europa wchodzi od strony Lipowej

Poziom kultury narodu powinno się oceniać miarą podejścia do ludzi starych i chorych. Idea oczywista, gorzej z realizacją. Rzeczywistość mówi o nieludzkich warunkach w szpitalach (stołecznych także), w zakładach opieki społecznej, z gnijącymi od moczu materacami. Podobnie wygląda zaniedbana starość w samotnych, zapuszczonych izbach ludzi bezradnych wobec codziennych trudności. Wiadomo, że w najlepszych domach opieki są i będą matki czekające na syna, który permanentnie nie ma czasu, gdy one siedzą przy drzwiach i czekają, a nuż zjawi się i powie „dzień dobry, mamo”. Są milczący, zamknięci we wstydliwym bólu starzy mężczyźni. Wstyd im, że przegrała ich starość, nie mogą o niczym decydować, a kolega na sąsiednim łóżku, po udarze mózgu, nie odpowiada na pytania, próbuje tylko podnieść rękę. Na to nie mamy wpływu, ale minimum komfortu poprawiłoby nieco samopoczucie tych ludzi.
W ubiegłym roku dowiedziałam się o domu przy Lipowej (Bielawa, Konstancja), gdzie oferowana jest opieka, leczenie i rehabilitacja. Medi-System, widać są medykami i mają system… postępowania z chorymi.
Prosty nowoczesny budynek, solidnie chroniony teren, elektronika i kwitnące rododendrony. Surowa jednak ta Europa, bo ławeczki dla pensjonariuszy obok parkingu, brakuje kącików z cieniem i zielenią, z jakimś parasolem, stolikiem. Ale czysto. W budynku też nowocześnie, ładne korytarze, przyjazne sale, a przede wszystkim grzeczni ludzie. Słychać coraz mniej popularne słowa: „dziękuję”, „przepraszam” itp. Można porozmawiać serdecznie z lekarzem, dyrektorem i z innymi opiekunami chorych. Jest Maciej, Piotr, Monika, Ewa, oni umieją zapytać, czy nie trzeba pomóc, gdy widzą rodziny pochylone nad swymi najbliższymi.
Mają serdeczny uśmiech i gotowość. Daleko stąd jednak do eldorado i nie należy go szukać. Jedzenie byłoby lepsze, gdyby za te same pieniądze przygotowywał je na miejscu kucharz „z sercem”. Warto uporządkować „wędrowanie” odzieży do pralni i z pralni do chorego – właściciela. Zdekompletowane piżamy szukają drogi, bezskutecznie. Najlepiej znam część szpitalną ośrodka. To tu są najczęściej nieprzytomni poudarowcy, cewnikowani, karmieni, poddawani wlewom kroplowym, myci i przewijani kilka razy na dobę. Trwa stała rehabilitacja, walka o każdy krok czy ruch. Są też, co najbardziej przeraża, maleńkie dzieci, ofiary wyjątkowego kaprysu natury, żyjące na „łasce aparatury”.
Za mało kameralne są pokoje dla przytomnych i chodzących. Na terenie ośrodka nie ma nawet najmniejszego bufetu dla chodzących chorych i dla odwiedzających, gdzie można by wypić herbatę, kawę, zagryźć batonem czy drożdżówką. Brakuje też automatu do gorących napojów, nie ma gdzie kupić gazety, pasty do zębów, mydła, nie ma też skrzynki pocztowej. Ośrodek oddalony jest od sklepu, a zresztą większość osób nie wychodzi poza teren. Odwiedzający, często przyjezdni z daleka, używają grzałek schowanych w szufladach pensjonariuszy. I jeszcze jeden „kamyczek”: za drogo kosztuje pobyt tzw. komercyjny, czyli bez udziału NFZ. W tym wypadku zdecydowanie wygrywa prywatny pensjonat, na przykład w Łomiankach, za połowę tej sumy, w atmosferze domowej, z dobrym, prostym jedzeniem, gotowanym na miejscu dla kilkunastu osób, z jadalnią z gadającą papugą, z wyjściem na taras, gdzie są stoliki i parasole przeciwsłoneczne, a rozmowę „zakłócają” ptaki na otaczających dom gościnnych drzewach. Jest tu opieka lekarska i pielęgniarska, i daleko do świata samochodów, hałasów i niepokoju przemykającej się śmierci. Oczywiście tu trzeba móc chodzić.
Nie zmieniam zdania, ale to tytułowe chcę rozszerzyć: do Europy trzeba wejść od Lipowej lub „Pod sosnę”, do ptaków. Tam i tu można zaufać. I jest nadzieja! Ü

Jolanta ZARĘBA-WRONKOWSKA

Archiwum