1 czerwca 2013

Ministerialny czarny kabaret

Jerzy Borowicz

Odsłona I
Moja bratanica (38 lat) zasłabła nagle na ulicy, straciła przytomność. Po paru minutach odzyskała świadomość, ale z niepamięcią wsteczną. Trafiła do Instytutu Psychiatrii, gdzie wykonano badanie KT mózgu w celu wykluczenia podejrzeń ewentualnego guza mózgu, krwotoku z pękniętego tętniaka lub następowego krwawienia. Brano też pod uwagę padaczkę. KT wykluczyła te możliwości. Przemiły pan doktor zlecił jednak wykonanie badania MR, ale już nie w trybie przyspieszonym i nie w instytucie.
I tu zaczęły się schody. Do badania MR mózgu trzeba mieć skierowanie od neurologa. Ale najpierw należy uzyskać skierowanie do tego specjalisty od lekarza podstawowej opieki medycznej. Skierowanie do neurologa od lekarza rodzinnego bratanica dostała, ale wizytę u neurologa zaproponowano za pięć miesięcy.
Wtedy wziąłem sprawę w swoje ręce. Zadzwoniłem do kolegi, który „obsługuje” w swoim ośrodku MR. – Słuchaj, stary – rzekł do mnie – oczywiście dla ciebie zrobię jej MR mózgu, ale… muszę mieć podkładkę, czyli skierowanie od neurologa, ale koniecznie z datą sprzed badania MR, bo inaczej mnie NFZ zgnoi. Po wielu staraniach zdobyłem skierowanie, ale niestety z datą, kiedy je zdobyłem (MR został zrobiony kilka dni wcześniej). – Jurek, mogę mieć kłopoty, ale zrobiłem to dla ciebie.
Mam kilka pytań. Po jaką cholerę odbiera się lekarzowi podstawowej opieki zdrowotnej możliwość wystawiania skierowań na badania specjalistyczne? W sprawie tak oczywistej, jak MR dla mojej bratanicy, skierowania do i od neurologa są nieodzowne? Lekarz rodzinny też ma swój rozum i wiedzę. Nie odbierajmy mu godności i nie upokarzajmy go. Po diabła robić zapisy do neurologa (dotyczy to także innych specjalności), kiedy lekarz rodzinny w oczywistej sprawie może sam, z pominięciem lekarza specjalisty, wypisać skierowanie na odpowiednie badania. Sami, z aprobatą ministra, gnoimy służbę zdrowia, tworząc sztuczne kolejki i zamieszanie przy zapisach do specjalistów.

Odsłona II
Mój przyjaciel, mieszkaniec dużego miasta na północy Polski, zadzwonił do mnie w majową sobotę na okoliczność złego samopoczucia. Pan w średnim wieku, po by-passach aortalno-wieńcowych. Poszedł do lekarza rodzinnego, który dał mu skierowanie do kardiologa.
Ale do kardiologa miał szansę się dostać – według kolejności – za sześć miesięcy. Poradziłem mu tak: przyjedź do Warszawy (tutaj miał wszczepione by-passy), powiedz, że nagle źle się poczułeś i nie masz skierowania przy sobie. Tak też zrobił i został przyjęty. Obeszło się bez skierowania od kardiologa.
Pytam, czy „niewinni czarodzieje” z ulicy Miodowej świadomie wymyślili ten system „opieki” lekarskiej, czy może chodzi o to, aby pacjenci oczekujący nieraz rok na wizytę u specjalisty w międzyczasie „wykorkowali” i w ten sposób ratowali państwowy budżet?
Należę do pokolenia starych lekarzy mających szacunek do każdego kolegi po fachu, zarówno dla tego z podstawowej opieki, jak i znanego specjalisty. „Poprzednia epoka, choć zła, wykształciła pokolenie lekarzy, dzięki którym w ogóle jeszcze funkcjonuje obecny system ochrony zdrowia. Jak będzie wyglądał, gdy te dinozaury wymrą?” („Puls” nr 5/2013).
Chętnie bym wysłał decydentów na badania do wielu specjalistów. Według kolejności i bez skierowań, oczywiście.

Archiwum