27 czerwca 2018

Zupa na gwoździu

Literatura i życie

„Zagrajcież mi, niechaj cofnie się świat”

Wszystkie teksty z tego cyklu mają charakter wspomnieniowy i odnoszą się do okresu sprzed 50 lub więcej lat.

Artur Dziak

Jak mawiał niezapomniany mistrz Jerzy Zaruba, znakomity karykaturzysta, malarz i scenograf, jego kolega po fachu Feliks Jabłczyński był wielkim oryginałem, co się uzewnętrzniało m.in. w sposobie przygotowywania sobie „obiadków”. Rzecz w tym, że owe sławetne obiadki, które warzył w dużych saganach, to były wielosmakowe zupy. Kiedy pytano go, dlaczego tak czyni, przecież nie gotuje dla dziesięciu osób, odpowiadał, że chodzi o to, by obiadek mógł wystarczyć na okres około tygodnia.

Na słynne zupki składało się najprzeróżniejsze zielsko, określane dumnym mianem włoszczyzny, makarony, kasze, kartofle oraz kawałki różnych mięs, a nawet ryby. Pytany, czy przez cały tydzień da się spożywać ciągle tę samą potrawę, zwykł odpowiadać:

Ależ skąd? Jednego dnia poszperam chochlą w garze i mam kawałek kury, innego dnia odnajduję cielęcinę, jeszcze innego zaś wyławiam kawałek smakowitej ryby!

I to można jeść? – pytano.

Naturalnie, wszystko zależy od dodatkowego posypania solą i pieprzem lub dodania potrzebnych korzeni!

Kiedy po kolejnym opuszczeniu przez nas domu ojciec pozostał sam, zaczął dziwaczeć, co naturalnie było także pochodną starzenia się i kurczącego się życia towarzyskiego oraz po jakimś czasie – prawdziwej niechęci do życia. Wielokrotnie próbowaliśmy zainteresować go jakimiś sprawami, nakłanialiśmy do częstych kontaktów z nami i znajomymi. Na nic to się zdało i kiedy pytałem, dlaczego nie kupi sobie nowego, lepszego telewizora lub co jakiś czas nie pójdzie do kina lub na jakiś koncert, jedyną odpowiedzią ojca było: – Już to wszystko widziałem.

Z czasem, mimo wielkiej porcji wolnego czasu, bo obowiązki w ogrodzie były znikome, ojciec przestał chodzić na obiady do przyfabrycznej stołówki i do restauracji pani Pyrzyńskiej. Zaczął sam gotować. Ponieważ, jak prawie wszystko wówczas, śmiertelnie go to już nudziło, by „skrócić męki”, jak to określał, ograniczył się do zupy, która recepturowo była zbliżona do słynnych zup Jabłczyńskiego. Wielki gar warczał na blasze kuchni tylko raz, niekiedy, ale rzadko, dwa razy w tygodniu, po czym zawartość zjadana była przez kilka kolejnych dni. Do zupy trafiało wszystko, co aktualnie ojciec znalazł w ogrodzie i w pobliskim sklepie. Była to, jak mówił, prawdziwa, anegdotyczna zupa na gwoździu. Pewnego razu, gdy odwiedziłem ojca, przypadkowo trafiłem na zmienną porę obiadu i zostałem nakłoniony do skosztowania domowego specjału. Wykręcałem się, jak mogłem, ale nie chcąc sprawić ojcu przykrości, zupy skosztowałem.

Była zupełnie do zjedzenia! <

Forum dyskusyjne - napisz komentarz

Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.

Archiwum