12 stycznia 2004

Ciekawe – Najważniejsze, że wszystko było

Medycyna może otworzyć świat każdemu, bo jest międzynarodowa, nie zna granic – mówi prof. Irena Krzeska, pediatra, przez 15 lat kierownik Kliniki Pediatrycznej AM przy ul. Działdowskiej.
Dzięki medycynie prof. Krzeska stała się obywatelką świata już wtedy, gdy w PRL-u szczytem marzeń był wyjazd do Bułgarii. W ciągu 30 lat odwiedziła 78 krajów na wszystkich kontynentach.
Kontakty z międzynarodowym światem medycznym umożliwiły jej odbycie niemal połowy podróży, zwłaszcza tych najdalszych: do Nowej Zelandii, Japonii, Meksyku, Brazylii, na Filipiny. Wojaże na drugi koniec świata były swoistym „obcinaniem kuponów” od własnych osiągnięć zawodowych. Prof. Krzeska była już wówczas doświadczonym lekarzem, z długim stażem pracy w kraju i za granicą, członkiem kilku towarzystw międzynarodowych, w dorobku naukowym miała wiele publikacji w obcym piśmiennictwie. Chętnie ją więc goszczono, zaopatrując przedtem w bilety na drogę. – Nie byłoby mnie stać na tak dalekie i niezmiernie kosztowne podróże – podkreśla. A ponieważ ówczesna Polska była również egzotyczna dla ludzi z innych kontynentów, okazji do rewanżu nie brakowało.

Kanada: mordercza harówka
Do Kanady trafiła z przypadku. Na bankiecie kończącym zjazd pediatrów ZSRR w 1957 roku jej sąsiadem przy stole był prof. Alan Ross, dyrektor Szpitala Dziecięcego Uniwersytetu Mc Gill w Montrealu. Rzucił w rozmowie, że sama powinna się przekonać, jak się pracuje w Kanadzie. Zaraz potem, bawiąc przejazdem w Warszawie, ponowił propozycję. Wkrótce nadeszła z Montrealu gruba koperta z formularzami. Pytano nawet o wymiary – miały posłużyć do uszycia fartuchów. – Wiedziałam tylko, że mam przez rok pracować jako senior resident – opowiada prof. Krzeska. – Powinnam się stawić do pracy 1 lipca 1958 roku, a był już koniec maja. Do głowy mi nie przyszło, że obejmę najcięższą z posad lekarskich na świecie, tak zwany internship. Był to jedyny kontrakt w moim życiu, jaki miałam ochotę zerwać. Dyżurowaliśmy co drugą dobę, co oznaczało 32 godziny pracy „ciurkiem”, potem przerwa 16-godzinna i da capo. W weekend dyżur trwał 48 godzin, po czym w poniedziałek obowiązywała dalej normalna praca. W sumie 56 godzin. Dwa weekendy w miesiącu mieliśmy wolne, w dwa pozostałe – dyżury.
Rzucona na głęboką wodę, musiała sobie poradzić z całą masą problemów, począwszy od tych najbardziej prozaicznych: co trzeba zrobić, żeby przywołać windę, skoro nie ma żadnego guzika? Gdzie nacisnąć, żeby z kranu popłynęła woda, a z pojemnika mydło? Co się kryje pod nazwami: takai salad czy mashahawa soup w lunchowym menu? Ile stopni Fahrenheita odpowiada 37 stopniom Celsjusza? Ile gramów ma uncja? No i jak powstrzymać odruch podawania ręki nowo poznanym, skoro jest to przyjmowane ze zdziwieniem. Były też poważniejsze. Na przykład pierwsze polecenie szefa: zrób pacjentowi LP, załóż IV, pobierz krew na NPN. I zupełna klęska z lekami. W spisie figurowały tylko ich nazwy fabryczne, a żadnych leków nieobjętych spisem nie wolno było zlecać.
W rozwiązywaniu tych i wielu innych problemów nikt nie pomógł, nikt się nie użalił, nie pogłaskał po główce. Przeciwnie – wymagali jak od wszystkich, bezlitośnie wychwytując każde potknięcie. „A co – u was na Syberii nie ma takich aparatów?”. Albo: „Napisała pani w dokumentacji tick, po angielsku piszemy tic. Trzeba wszędzie poprawić”.
W tym okresie napisała do swojego szefa w Warszawie: „Panie profesorze! Proszę posyłać tu asystentów co najmniej szóstkami, wtedy będzie szansa, że przynajmniej część z nich wytrzyma do końca…”.
Ona wytrzymała. Swoje przeżycia opisała w książce „Kanada pachnąca medycyną”, która doczekała się dwóch wznowień.

USA: help yourself
W USA prof. Krzeska była 10 razy. Po raz pierwszy w lipcu 1958 roku, tuż po rozpoczęciu pracy w Montrealu. Po wycieczce nad kanadyjską część Niagary znajomi postanowili jej pokazać Nowy Jork. Kiedy się zorientowała, dokąd jadą, wpadła w popłoch. Jak to, bez wizy? Nawet paszportu ze sobą nie wzięła. Ale już byli w Stanach. Z tej pierwszej wycieczki do Nowego Jorku zapamiętała niewiele. Obezwładniający upał z 80-proc. wilgotnością powietrza ściął ją z nóg. Znalazła się w USA ponownie po 7 latach, na Uniwersytecie Stanu Nowy Jork w Buffalo, w szpitalu dziecięcym. Jego dyrektor, znany nefrolog dziecięcy prof. Mitchell Rubin, załatwił jej roczny kontrakt na stanowisko research instructor. Do Buffalo przyjechała po habilitacji, będąc samodzielnym pracownikiem naukowym. Jej pozycja była więc zgoła inna niż w Montrealu, gdzie polecenia przełożonych nie podlegały dyskusji. W 7-osobowym zespole nefrologicznym w Buffalo dyskusje były na porządku dziennym. Kiedy członkowie zespołu postanowili nie operować pewnej dziewczynki, tylko leczyć ją zachowawczo, wypaliła prosto z mostu: „Absolutnie się nie zgadzam!” – Zapadła cisza i wszystkie spojrzenia spoczęły na mnie z lekkim zdziwieniem – wspomina. – W ferworze argumentowałam dalej za wyborem operacji. Grzecznie mnie wysłuchano i ktoś dorzucił: Możliwe, możliwe. Rozważymy to jeszcze za jakiś czas. Podczas lunchu przysiadł się do niej szef. „You know, Irene, trzeba dyskutować, to pożądane i ważne. Tylko czy zaraz tak obcesowo? Zamiast: nie zgadzam się absolutnie, byłoby milej usłyszeć: sądzę, że będzie lepiej operować, ponieważ moje doświadczenia wydają się skłaniać do… – coś w tym rodzaju. Możliwe, że ma pani rację”. I miała. Dziewczynkę zoperowano w dwa miesiące później z dobrym skutkiem. Ale dr Krzeska zrozumiała, że arbitralność w życiu zawodowym jest wśród Amerykanów nie do przyjęcia. – Nikt nie okazuje też złych nastrojów, nie miewa humorów, nie słychać narzekań na pogodę, nawał pracy, osobiste niepowodzenia. Niemal zawsze powitalnemu: hi! towarzyszy uśmiech.
Gdy po upływie niespełna roku od pobytu w Buffalo lądowała tam ponownie, aby uzupełnić i zakończyć wspólną publikację, nie obawiała się już żadnych niespodzianek. – Wiadomo, nikt nie czeka – help yourself, wszyscy uprzejmie witają, nie pytając, jak i gdzie mieszkasz ani czy masz za co – podsumowuje. – Z chwilą wylądowania w USA nawet wyraz twarzy przybierałam zawsze lokalnie „przepisowy”. Powinna to być twarz spokojna, opanowana, bez określonego wyrazu smutku, zadowolenia lub zdziwienia. Nie rozpacza się z powodu zagubionej walizki, nigdy nie przyznaje, że nie ma się dość pieniędzy. Wystarcza się samemu sobie i robi wrażenie, że taka właśnie jest nasza prawdziwa natura.

Kongo: bądź jak krokodyl
Nigdy się nie spiesz. Krokodyl się nie spieszy, dlatego żyje sto lat. Tak mówi stare przysłowie plemienia Bantu zamieszkującego Kongo (Zair). W 1969 roku dr Krzeska objęła stanowisko profesora pediatrii i kierownika 176-łóżkowej Kliniki Dziecięcej Uniwersytetu w Lubumbashi. W ciągu 3-letniej pracy z Kongijczykami niejednokrotnie miała okazję się przekonać, jak dalece przysłowie to określa ich sposób życia.
Zaraz po przyjeździe się dowiedziała, że na pierwszą wypłatę trzeba czekać od 4 do 9 miesięcy. Ale jest sposób na przetrwanie: najpierw zaliczka z uniwersyteckiej kasy, potem pożyczki od kolegów. Ponieważ na uniwersytecie było już sporo Polaków różnych profesji, przebywających, podobnie jak prof. Krzeska, na kontraktach Polservice`u, sieć samopomocy działała. Byli tu pionierami z Polski, kontrakty dopiero się rozpoczęły. Tymczasem na zaliczkę też należało poczekać 2-3 tygodnie. – Jednak w Kongo nigdy nie powinno się desperować – mówi prof. Krzeska – Najbardziej beznadziejne sytuacje, przeszkody na pozór nie do przebycia udawało się w końcu pokonać. W tym wypadku zwrócono mi dopłatę do bagażu, a przewartościowanie ówczesnych złotych polskich na dolary i dolarów na zairy dało wcale niemałą sumę.
Pozostał do rozwiązania problem komunikacji. Uniwersytecki autobusik mógł się spóźnić godzinę, dwie godziny lub w ogóle nie przyjechać. Żeby kierowca ruszył, należało mu wręczyć matabiche, czyli napiwek. Tak jak wszystkim przy każdej okazji. A i bez okazji też. Jedynym wyjściem było kupno roweru. Pani profesor pedałowała więc z poświęceniem, docierając na poranne raporty punktualnie o 8.30. Jej asystenci, młodzi lekarze kongijscy, zaczynali się pojawiać od 9.00, z braku innych wymówek powołując się na krokodyla. – Aż wpadłam na pomysł: kazałam zamykać parking. Zostawienie samochodu na ulicy było ryzykowne – często ktoś wykręcał reflektory, zdejmował koła i co się dało. Chciał nie chciał, zaczęli przyjeżdżać wcześniej.
Po pewnym czasie na parkingu stanął samochód pani profesor – volkswagen „garbus”. Nabytek ten zawdzięczała swoim asystentom. „Pani przyjeżdża do szpitala na rowerze, a my samochodami. Pani rozumie – profesor i do tego biała kobieta na rowerze, to u nas nie wypada” – tłumaczyli. A właśnie ich znajomy, właściciel „garbusa”, wyjeżdżał na 2 lata do Strasburga i chciał sprzedać samochód – na raty.
Skończyły się kłopoty z komunikacją, zaczęły z policją. Odmowa zapłaty
horrendalnie wysokiego mandatu za nocne konwojowanie samochodu ograbionego na ulicy z reflektorów – z obawy przed jego doszczętną rozbiórką -zakończyła się pobraniem odcisków palców i groźbą aresztu. – Ten uparty Murzyn gotów był naprawdę wsadzić mnie do celi i trzymać Bóg wie jak długo! Kiedy zauważyłam otwarte okno, a on wyszedł na chwilę, wyskoczyłam i tyle mnie widzieli. Był to na szczęście niski parter. Sprawę załatwił rektor, też Murzyn. Przy okazji jemu również, na wszelki wypadek, pobrano odciski palców.
W ciągu 3 lat pracy w Lubumbashi prof. Irena Krzeska wykształciła pierwszych kongijskich specjalistów w pediatrii. Kongijczycy praktykujący tu od kilku lat, którzy studiowali w Europie, nie mieli do tej pory takich możliwości. Dwóch spośród nich spotkała po kilku latach jako uczestników międzynarodowych zjazdów w Buenos Aires i Paryżu.
O swojej wielkiej przygodzie z Afryką prof. Krzeska opowiada w świeżo wydanej książce „Krokodyl nigdy się nie spieszy. Afrykańska przygoda z medycyną”.
„Obok pracy największe znaczenie przypisuję poznaniu – pisze w swej poprzedniej książce „Z medycyną przez świat” – „Nawet za cenę wyczerpujących wysiłków, porażek, rozczarowań, ryzyka różnych strat z życiem włącznie, warto doświadczyć jak najwięcej. W tym leży, uważam, istotna wartość życia. Zgadzam się ze słowami umierającego Medyceusza, pocieszanego przez dworaków fałszywą nadzieją wyzdrowienia: – Zostawcie mnie. Nie żałuję niczego. Najważniejsze, że wszystko było”.

Ewa Dobrowolska

Archiwum