14 lutego 2007

Niezwykła osobowość Profesora Nielubowicza

2 lutego br. mija siódma rocznica śmierci patrona naszej Izby – prof. dr. hab. n. med. Jana Nielubowicza

Ukształtowanie swej osobowości zawdzięczał Profesor tradycji rodzinnej, dużej pracy nad sobą, umiejętności znalezienia odpowiednich wzorów do naśladowania, a przede wszystkim bliskim Mu wartościom, takim jak: rodzina, tradycja, godność zawodu i nauka. Przez całe życie był wierny swemu lekarskiemu powołaniu – dosłownie do końca swych dni służył chorym. Zmarł nagle 2 lutego 2000 r., po powrocie z polikliniki przy ul. Banacha, gdzie przyjmował pacjentów.

Poznałem Go w 1951 lub 1952 r. jako docenta Nielubowicza, od 1945 r. asystenta w Klinice Chirurgicznej, kierowanej przez prof. Tadeusza Butkiewicza, w Szpitalu Dzieciątka Jezus. Byłem wówczas w tym szpitalu młodym asystentem w Zakładzie Radiologii, prowadzonym przez prof. Witolda Zawadowskiego, którego prof. Nielubowicz cenił wysoko. W szpitalu tym współpracowałem z prof. Nielubowiczem przez wiele lat.

Pamiętam, jak interesująco prowadził interdyscyplinarne konferencje, bardzo popularne wśród lekarzy Szpitala Dzieciątka Jezus. Omawiał na nich przypadki, które przeszły przez ręce klinicystów, zwłaszcza chirurgów, również radiologów i dość często anatomopatologów. Wśród uczestników tych konferencji byłem kiedyś przypadkowo i ja, młody radiolog, jeszcze pod życzliwymi skrzydłami prof. Zawadowskiego. Przypadkowo – ponieważ dowiedziałem się, że będzie omawiany przypadek pacjenta, który był badany przeze mnie w Zakładzie Radiologii. Rozpoznałem wówczas raka żołądka. Ku mojemu zaskoczeniu – na konferencji doc. Nielubowicz stwierdził, że w czasie zabiegu operacyjnego nie znalazł raka rozpoznanego badaniem radiologicznym. Oczy niektórych lekarzy obróciły się w moją stronę. Milczałem. Wyszedłem z sali ostatni.
Tego samego dnia jeszcze raz dokładnie obejrzałem zdjęcia tego chorego: były klasyczne objawy raka. Pobiegłem na chirurgię: nazwisko pacjenta, którego przypadek demonstrował wykładowca, było identyczne z nazwiskiem chorego badanego przeze mnie, natomiast imię inne. Poza tym chory, operowany przez doc. Nielubowicza, nie był badany w naszym zakładzie.
Udałem się do doc. Nielubowicza. Po wyjaśnieniu gorąco przepraszał i przyrzekł, że na najbliższej konferencji odwoła to, co powiedział. Wieczorem otrzymałem od Niego długi, wzruszający list i duży bukiet kwiatów – wysłany przez posłańca. Byłem tym wzruszony i zaskoczony. To jeden z najbliższych mi listów – przechowuję go do dziś. Od tego czasu zacząłem spostrzegać niezwykłe cechy osobowości Profesora.

W czasach mych wykładów w uniwersyteckich zakładach radiologii w USA, dotyczących choroby Crohna, używałem dla tej jednostki chorobowej nazwy: Leśniowskiego-Crohna. Jednak nie umiałem uzasadnić tej terminologii. Zwróciłem się w tej sprawie do prof. Nielubowicza, który znał Leśniowskiego. Aby mieć pewność, opartą na wiarygodnej dokumentacji, spędził ze mną prawie 2 tygodnie w archiwach Głównej Biblioteki Lekarskiej w Warszawie, mimo swych licznych zajęć. Wnioski z naszych poszukiwań włączyłem do prezentacji choroby Leśniowskiego-Crohna w USA. Przedstawiłem je również dr. Fahrmanowi, który w Stanach jest autorytetem w zakresie tej choroby. Od tego czasu dr Fahrman na corocznych Radiologicznych Zjazdach Gastroenterologicznych używał nazwy: Leśniowskiego-Crohna, wyjaśniając, że to Polak pierwszy opisał objawy tej choroby.
Była to głównie zasługa prof. Nielubowicza. Wypływała nie tylko z Jego patriotycznej troski i z poszukiwania prawdy naukowej, lecz również z Jego życzliwego stosunku do młodych lekarzy, którym zawsze poświęcał dużo czasu.
W życiu codziennym – poza zasadami przyzwoitości, w szerokim znaczeniu tego słowa – wielokrotnie dawał świadectwo swych wartości i humanizmu oraz wierności tradycji, co dominowało nad Jego temperamentem w stosunku do otoczenia. Czasem jednak żywo reagował na sprawy, które Go raziły. Pamiętam Jego oburzenie, kiedy zobaczył tradycyjne biurko w klinice chirurgicznej, z którego odpadła plakietka z nazwiskiem jednego z poprzednich kierowników tej kliniki. Dbał o tradycje.

Był świadomy swego powołania lekarskiego. Dążył do podniesienia etyki lekarskiej za pomocą licznych wystąpień na zebraniach lekarskich i artykułów na ten temat, przede wszystkim zaś dzięki osobistemu przykładowi. Znamienne było Jego poczucie obowiązku, aby jak najlepiej służyć chorym, których otaczał szczególną troską. Uważał, że człowiek znajdujący się w trudnej sytuacji życiowej, zwłaszcza w chorobie, często jest bezbronny i oddając w zaufaniu swoje zdrowie w ręce lekarza, oczekuje od niego życzliwości, a przede wszystkim troski. Uważał, że oczekiwanie to jest bardzo powszechne, niezależnie od wieku, wykształcenia i poziomu intelektualnego chorego, i że każdy lekarz powinien spełnić to oczekiwanie.
Miał niezwykłą zdolność koncentracji w czasie zbierania wywiadu od chorego. Pytania na temat dolegliwości pacjenta przeplatał pytaniami o rodzinę, jaką ma opiekę itp. W rozmowie z chorymi używał dużo pogodnych, a nawet pełnych humoru słow. Niezależnie od nastroju czy zmęczenia umiał pomóc człowiekowi nastawionemu pesymistycznie do swej choroby. Swoim pogodnym stosunkiem do pacjenta umiał go podnieść na duchu.
Dlatego w swojej codziennej praktyce był wzorem lekarza przyjaznego, ciepłego i troskliwego. Taką postawę lekarza propagował w licznych artykułach w „Gazecie Lekarskiej” i w innych czasopismach.

Po powstaniu izb lekarskich zbliżyła nas praca w samorządzie: mnie, Naczelnego Rzecznika Odpowiedzialności Zawodowej, z Nim, Przewodniczącym Sądu Lekarskiego w Okręgowej Izbie Lekarskiej w Warszawie. Był to najbardziej obciążony sprawami sąd lekarski.
Jako NROZ dość często kierowałem sprawy do prof. Nielubowicza w przypadkach szczególnych, np. kiedy zachodziła obawa bliskiej znajomości obwinionego lekarza z lekarzami danego sądu okręgowego lub w sprawach skomplikowanych, wymagających większego lekarskiego i prawniczego doświadczenia.
Miał duży autorytet sędziowski. Czytałem Jego uzasadnienia wyroku z dużym zainteresowaniem. Nie tylko były logicznie i przejrzyście zredagowane, ale miały również charakter wychowawczy. Obwinionych lekarzy traktował po koleżeńsku i z szacunkiem należnym każdej osobie.
Wielu Jego uczniów miało wydeptaną przez Niego ścieżkę postępowania w różnych sytuacjach powstających w kontakcie lekarza z chorym. Uważał, że najtrudniej jest walczyć z obojętnością lekarza. Nie tylko cierpi na tym chory -lekarz taki wytwarza również w swoim środowisku atmosferę braku odpowiedzialności
i niedbalstwa. Pamiętam, jak w rozmowie ze mną wspomniał o lekarzu, którego sam namawiał, by rzucił zawód. Uważał, że powołanie (tak to określał) lekarskie wymaga, poza odpowiednim poziomem zawodowym, życzliwego i troskliwego kontaktu z chorym i przestrzegania praw pacjenta.
Był wrogiem obojętności, zwłaszcza połączonej z cynizmem. Uważał, że jeden obojętny lekarz może wytworzyć złą opinię w stosunku do etycznego zespołu lekarskiego całego szpitala, natomiast jeden, nawet bardzo znakomity lekarz nie jest w stanie zmienić takiej opinii. A zwalczanie jej wymaga dużego wysiłku, aby przywrócić zaufanie chorego do lekarza.

Właściwy stosunek do chorego – to jedna z Jego głównych cech osobowych, której zawsze był wierny. W swoim postępowaniu kierował się przede wszystkim odpowiedzialnością za swą działalność lekarską. Żył dokładnie tak, jak nauczał.
Nurt czasu unosi nadal Jego myśli, rozsiewając je, jak nasiona złote, które padają na różną glebę, jak w ewangelii. Na pewno nie zdawał sobie sprawy z tego swojego „apostolstwa” – które nadal trwa.

Wspomnienia o prof. Nielubowiczu zostały znakomicie opracowane przez Jego syna Wojciecha (Wojciech Nielubowicz: „Wspomnienia o filistrze prof. dr. med. Janie Nielubowiczu”, „Biuletyn Arkoński” nr 38, Warszawa, maj 2001 r.).
Obejmują nie tylko bogatą biografię i bardzo duży dorobek naukowy Profesora, lecz również Jego interesującą osobowość.

Stanisław LESZCZYŃSKI

Archiwum