29 maja 2014

Moje adresy, cz.3

Irena Ćwiertnia

W roku 1929 zaczęłam edukację w klasie przy prywatnym gimnazjum Janiny Tymińskiej przy ul. Traugutta 6. Rano z babcią Józią lub służącą przechodziłam przez Ogród Saski. Zima tego roku była bardzo sroga. Mrozy dochodziły do 30 stopni. W ogrodzie widziałam zamarznięte wróble, które pospadały z gałęzi drzew. Chodziłyśmy czasem inną drogą, przez Krakowskie Przedmieście. Mijałyśmy mój dawny dom pod nr 17. Parter na froncie zajmował skład fortepianów oraz apteka Różyckiego. W skrzydle pałacu Potockich, od strony ul. Ossolińskich, znajdowała się ogromna księgarnia Gebethnera i Wolffa. Na rogu budynku wisiał wielki, okrągły zegar umieszczony w pobliżu zakładu zegarmistrzowskiego Woronieckiego. W gmachu Hotelu Europejskiego, na rogu ulicy Ossolińskich, usytuowana była elegancka cukiernia Lourse’a. Front hotelu był zajęty przez dużą księgarnię Trzaski, Everta i Michalskiego. Na drugim rogu hotelu, na którym obecnie znajduje się kawiarnia, był wielki salon samochodowy z wyeksponowanymi najnowszymi modelami wspaniałych limuzyn. W latach 20. XX w. w mieszkaniach nie było prądu elektrycznego. Wnętrza oświetlano dużymi lampami naftowymi. Wymagały mozolnego czyszczenia szkieł i uzupełniania paliwa.
Na początku lat 30. dziadziuś przeprowadził generalny remont mieszkania. Została założona linia telefoniczna, zainstalowano aparat, który wisiał na ścianie.
Dziadziuś kupił dla mnie pianino Beckera. Zaczęłam się uczyć grać. Miałam tę samą nauczycielkę, która uczyła szkolną koleżankę Krysię Smoleńską.
W dni świąteczne, gdy dziadziuś dysponował wolnym czasem, jeździł ze mną do parku Paderewskiego na Pradze, czyli parku Skaryszewskiego. Dziadziuś preferował to miejsce z rozległymi gazonami, z pięknym rozarium, w którego środku znajdowała się statuetka tancerki.
Na Gwiazdkę dostałam łyżwy ze szwedzkiej stali. Były przykręcane do butów. Zaczęłam stawiać pierwsze kroki na lodzie. Zimą wraz z przyjaciółką Krysią ślizgałyśmy się na zamarzniętym stawie w Ogrodzie Saskim. Krysia, dobrze zaawansowana w ślizganiu, wyprowadzała mnie na środek lodowiska i tam pozostawiała, musiałam sobie radzić sama. Często lądowałam na tylnej części ciała. Wszyscy sunęli na łyżwach w takt muzyki płynącej z głośników. Czasem w niedzielę robiłam wyprawę z mamą, która dobrze jeździła na łyżwach, do Ogrodu Ujazdowskiego. Niekiedy towarzyszył nam dziadziuś, by przyglądać się naszym wyczynom. Kilka razy byłam w Łobzowiance (obecnie w tym miejscu przebiega Trasa Łazienkowska). Trzymana mocną ręką Jana Mulaka, mojego młodocianego wuja, mogłam wykonywać skomplikowane ewolucje.
Powracając ze szkoły, szłam przez pl. Małachowskiego i ul. Królewską. Potem przechodziłam Bramą Żelazną Ogrodu Saskiego. Do ogrodu prowadziło sześć bram. Zatrzymywałam się przy stawie, po którym w okresie letnim pływały łabędzie i kolorowe kaczki. Na drugim brzegu stawu, na dużym wzniesieniu stała wieża ciśnień. Budowla była wzorowana na Świątyni Westy w Rzymie, przed kościołem Santa Maria in Cosmedin. Po wyjściu z ogrodu przechodziłam przez ul. Trębacką, znajdowały się tam zabudowania należące do Teatru Wielkiego. Dochodziłam do końca ulicy i trafiałam na róg ul. Koziej, gdzie było wejście do domu, w którym mieszkali dziadkowie. Przed wielu laty dziadziuś pożyczył sąsiadce dużą sumę pieniędzy na remont zakładu fryzjerskiego przy pl. Teatralnym. Sąsiadka oddawała dług w ratach, co trwało bardzo długo. Wreszcie na początku lat 30. spłaciła całość należności. Mieszkanie sąsiadki było usytuowane naprzeciwko lokalu dziadków. Przez wiele lat ona jedna w kamienicy posiadała telefon. Aparat wisiał na ścianie, miał trąbkę, pożądany numer trzeba było zamawiać.
Często korzystaliśmy z jej uprzejmości, umożliwiała nam rozmowy ze znajomymi. Po odzyskaniu pożyczonych pieniędzy dziadek zakupił plac i nowo zbudowany dom na Grochowie, przy ul. Lubartowskiej 18. Posesja znajdowała się w pobliżu pl. Szembeka, na którym w roku 1933 wzniesiono kościół pod wezwaniem Serca Marii. Przestrzeń między posesją dziadków a świątynią zajmowały pola pomidorów. W piętrowym domu dziadków były cztery lokale: dwa na parterze i dwa na piętrze. Dziadkowie nie przeprowadzili się od razu po zakupie do własnego domu. Dzięki temu w 1935 r. udało mi się obejrzeć pogrzeb marszałka Józefa Piłsudskiego. Kondukt pogrzebowy posuwał się od pl. Zamkowego wzdłuż Krakowskiego Przedmieścia. Niesiono liczne odznaczenia Komendanta. Trumna była umieszczona na lawecie armatniej. Za nią szła żona, Aleksandra, której towarzyszył generał Edward Rydz-Śmigły. W skupieniu kroczyły liczne delegacje i przedstawiciele wielu państw, był między innymi marszałek Francji Philippe Pétain, hitlerowski premier Prus Hermann Göring oraz marszałek armii rumuńskiej Constantin Prezan. W kondukcie stąpała z opuszczonym łbem klacz marszałka Mera, córka Kasztanki. W dniu pogrzebu do mieszkania dziadków przyszło dużo znajomych. Lokal pękał w szwach. Wszyscy chcieli obejrzeć tę smutną ceremonię.

Archiwum