18 listopada 2014

100 lat za Holendrami

Filip Dąbrowski

Obiecywano nam już drugą Japonię, potem drugą Irlandię. W swoim exposé premier Kopacz nie obiecywała przenosić Polski w inne miejsce, choć obiecała bardzo dużo – także nam, młodym lekarzom.
Politycy obiecywali wszystkim rodakom możliwość wyjazdów na zagraniczne wycieczki, ale niewiele dla społeczeństwa z tych obietnic wynikło, Polacy wyjeżdżają natomiast w poszukiwaniu chleba i normalności. Popularnymi wśród medyków kierunkami są: Anglia, Niemcy i Skandynawia, ja jednak ostatnio pojechałem do Holandii. W odróżnieniu do większości lekarzy nie osiedliłem się na stałe i po tygodniu obserwowania pracy szpitala w Rotterdamie wróciłem do macierzystej kliniki.
Po doświadczeniach pracy „na NFZ” nie wiem, czy wytrzymałbym tam dłużej. W całym szpitalu panuje niesłychanie niepokojący… spokój! Nikt nie biega, nie spieszy się, ludzie są uprzejmi, a drogowskazy klarowne i czytelne (na nieznających holenderskiego czekają uśmiechnięci i przyzwoicie mówiący po angielsku pracownicy informacji). Organizacja pracy na oddziałach na najwyższym światowym poziomie. Obchód prowadzony jest przez interdyscyplinarny zespół, składający się z raptem czterech osób: chirurga i internisty oraz rezydenta i pielęgniarki. Zespół ten rozpoczyna pracę od przejrzenia wyników badań w komputerze. Na wydruki nikt nie marnuje papieru, a tabele na ekranie pozwalają łatwo śledzić zmiany w wynikach i oglądać badania obrazowe. Wszyscy ze sobą współpracują, dzięki temu pacjent nie przechodzi z rąk do rąk (od internisty, przygotowującego do zabiegu, przez chirurga do onkologa). W efekcie zachowuje się ciągłość opieki i unika niepotrzebnych powikłań czy przerw w terapii. W szpitalu cieszą też drobne rzeczy. Poranek rozpoczyna się od kawy, którą szpital zapewnia zarówno pracownikom oraz pacjentom, jak i ich rodzinom. W Polsce ten problem też rozwiązano, tylko inaczej – lekarze z nadmiaru pracy nie mają czasu napić się kawy, a gdyby dać ją pacjentom, mieliby za dużo wigoru na walkę w kolejce do gabinetu. Nadmienię jeszcze, że w Holandii zespołowi na bloku operacyjnym zapewnia się drobne przekąski i przestronny pokój socjalny.
Między polskim a holenderskim podejściem do ochrony zdrowia można znaleźć więcej różnic. W naszym kraju działa monopolista – NFZ, w o wiele mniejszej Holandii nad opieką zdrowotną czuwa kilku prywatnych ubezpieczycieli. Konkurują oni o pacjentów, co oznacza, że dążą do zapewnienia najwyższej jakości opieki.
Co stanowi o sile ich systemu? Po pierwsze od 2008 r. jest całkowicie skomputeryzowany. Każdy pacjent ma internetowe dossier z wynikami badań laboratoryjnych i obrazowych oraz opisami zabiegów i operacji. Jeżeli chory dostarcza dane uzyskane podczas wcześniejszych badań, są one od razu skanowane i wgrywane do systemu. Wychodzący ze szpitala pacjent nie otrzymuje karty wypisowej, bo lekarz prowadzący wpisuje w komputerze list do lekarza rodzinnego, w którym przedstawia zastosowane leczenie. Każdy lekarz ma zdalny dostęp do systemu z domu. Dzięki temu dyżurujący pod telefonem konsultant może zapoznać się z przypadkiem pacjenta i doradzić kolegom, którzy są w tym momencie w szpitalu. Lekarz rodzinny ma w Holandii bardzo ważną pozycję, stanowi klucz dostępu do całego systemu (u nas często rolę tę pełni dyżurny na SOR). Nikomu nie muszę tłumaczyć, jak odmiennie wygląda plan leczenia przygotowany na nocnym polu bitwy od tego sporządzonego w sztabie dywizji. W Holandii, jeśli ktoś pojawi się bez skierowania od lekarza rodzinnego w izbie przyjęć, np. z ugryzieniem przez kleszcza czy drobnym skaleczeniem, musi liczyć się z solidnym rachunkiem, którego nie pokryje żaden ubezpieczyciel. Wszyscy rozumieją, że problem, który można rozwiązać w poradni, właśnie tam powinien być rozwiązany. W ambulatorium pacjenci zapisywani są w krótkim terminie na konkretną godzinę.
W Polsce często bywa, że jeśli lekarz przyjmuje od 14 do 17, wszyscy chorzy muszą przyjść na 14 i czekać na swoją kolej. Jak ktoś nie przyjdzie, inni cieszą się ze skrócenia kolejki – relatywnego przecież, bo dotyczącego tylko tego jednego dnia. Ogólna kolejka, zamiast topnieć, przez takie sytuacje wydłuża się każdego dnia. W Holandii spóźniony pacjent traci wizytę, ale zanim umówi się na następną, musi zapłacić za stracony czas personelu.
Drugim filarem holenderskiego systemu zdrowotnego jest wykwalifikowany średni personel lekarski. Sekretarki medyczne i specjalnie przeszkolone pielęgniarki nie tylko wypełniają większość dokumentacji, ale także samodzielnie przeprowadzają wywiad i konsultują standardowe przypadki pacjentów. Lekarz wysłuchuje ich raportu, bada i podejmuje decyzje. Przyjmuje więc większą liczbę chorych, dzięki czemu przychodnia może mu sensownie zapłacić. Zadowoleni są również pacjenci, ponieważ mają czas, aby spokojnie porozmawiać z pielęgniarką, wyjaśnić swoje wątpliwości, a jednocześnie uzyskać specjalistyczną poradę zdrowotną.
Powierzchnia Holandii jest niewiele większa od powierzchni województwa mazowieckiego. Niektórzy powiedzą, że w tak małym kraju łatwiej o sprawny system opieki zdrowotnej i działającą sieć informatyczną. Pamiętajmy jednak, że na tym niewielkim obszarze żyje prawie 17 mln ludzi. Skala prowadzonych tam przedsięwzięć jest więc porównywalna z naszą. Czy kiedyś uda nam się doścignąć Holendrów w tym zakresie? Cóż, w tym roku pokonaliśmy Brazylię w piłce siatkowej. Jak widać marzenia się spełniają. Jeśli w środowisku medycznym uda się rozbudzić taki entuzjazm jak wśród kibiców siatkówki, może również i nam uda się wygrać z panującym w Polsce skostniałym systemem.

Forum dyskusyjne - napisz komentarz

Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.

Archiwum