19 grudnia 2006

Wybrańcy losu

„Sztuka unosi nas do stref, w których należy jak najczęściej przebywać, a najlepiej wcale ich nie opuszczać” – to motto życiowe Witolda Lutosławskiego, słynnego kompozytora, pianisty i dyrygenta, zaprzyjaźnionego z Julią Hartwig, moją ulubioną poetką.

Zauroczenie jej twórczością zaczęło się bardzo dawno, bo w 1956 r., kiedy to zadebiutowała tomikiem wierszy „Pożegnania”. Sięgnęłam po ten tomik ze względu na znajome nazwisko. Jej starszy brat, Walenty Hartwig, był kierownikiem Kliniki Chorób Wewnętrznych w Instytucie Doskonalenia i Specjalizacji Kadr Lekarskich w Warszawie, wykładowcą i egzaminatorem. Ze względu na jego erudycję i posługiwanie się piękną polszczyzną studenci nazywali go „złotoustym”. Od tego pierwszego tomiku Julii zaczęła się moja przygoda literacka z autorką i trwa do dziś. Kupowałam nowe wydania wierszy i świetną prozę – monografię „Apollinare” w 1961 r., „Dziennik amerykański” czy notatki z podróży do Francji pt. „Zawsze powroty”, o których pisałam w 2004 r. w „Pulsie” nr 3/2004.
Niedawno Julia Hartwig obdarowała nas niedużą książeczką, ale jakże smakowitą – „Wybrańcy losu”. Są to krótkie wspomnienia spotkań z zaprzyjaźnionymi poetami, pisarzami. Obcowanie z tymi ludźmi dawało jej satysfakcję i wzbogacało ją intelektualnie, z kolei bogata osobowość autorki dodawała blasku „wybrańcom losu”.
Ryszard Przybylski – pisarz, eseista, autor dzieł o romantyzmie i klasycyzmie – w posłowiu do „Z dzienników i wspomnień” Artura Międzyrzeckiego, męża Julii Hartwig, tak pisze o naszej współczesności: „nieopisany zamęt, kiedy to cynizm wyjeżdża między ludzi na oszustwie, jak prorok na czołgu, zdolny przekształcić mowę w kubeł z pomyjami”. Przybylski w swoim oburzeniu nie waha się użyć ostrych słów, ale niepozbawionych racji.
Tym bardziej zachwycają nas ludzie, którzy nie tylko posługują się pięknym słowem, ale godnie i pięknie żyją – jak Julia Hartwig, którą bym dopisała do listy „Wybrańców losu”. Ü

Anna BIEŻAŃSKA

Archiwum