11 maja 2010

Walka o uratowanie studenta

„Zagrajcież mi, niechaj cofnie się świat”

Artur Dziak

Po śmierci Stalina, i postępującym popuszczaniu krępujących młodzież więzów, coraz częściej Jazz zaczął gościć w Domu Medyka. Było to przyjemne z pożytecznym, gdyż z jednej strony mieliśmy zagwarantowaną noc z dobrą muzyką, zaś z drugiej do kieszeni naszej wpadało nieco grosza, ze sprzedawanych na imprezę biletów. Niestety, jedna z imprez o mały włos nie skończyła się tragicznie dla naszego kolegi – Andrzeja N., który był głównym impresariem jazzowych spotkań i zabaw.
Całonocne zabawy i granie Jazzu zawsze były w jakimś stopniu związane z tzw. bankietowaniem na zapleczu sceny, przy czym najlepsze warunki zapewniał nam pokoik na pięterku. Pewnego razu nad ranem, kiedy zabawa powoli dogorywała śmiercią naturalną i wszyscy rozchodzili się po domach, z nieznanych bliżej przyczyn Andrzejek postanowił nieco się zdrzemnąć w stołówce studenckiej. Niestety, zapomnieliśmy o tym, że w niedziele stołówka również jest czynna, a to doprowadziło do tzw. konfliktu interesów. Prawdopodobnie nic by się ostatecznie nie stało, gdyby personel stołówki pozwolił się do końca wyspać strudzonemu całonocnym balowaniem studentowi, smacznie i cichutko śpiącemu na stercie kartofli w piwnicy. Stało się jednak inaczej, i kiedy jakaś dama do obierania kartofli zaczęła przeganiać Andrzeja, i to niewybrednymi słowami, w których zawarta był cała nienawiść ludu pracującego do pasożyta „któren za w pocie czoła zarobione piniendze klasy robotniczej miast i wsi otrzymuje za darmo nauki i jeszcze się jak zwierzę upija”, doszło do zupełnie niepowtarzalnego starcia fizycznego. Po prostu, niewyspanemu i dobrze jeszcze nawalonemu przedstawicielowi klasy „Pasożytów – pijawek wysysających krew z leczonych przez siebie chorych”, w pewnym momencie puściły nerwy, i zaczął kartoflami rzucać w „zdrowy odłam ludu polskiego”, który przyszedł do piwnicy obierać kartofle!
Podpuszczone przez kogoś przedstawicielki klasy rządzącej napisały następnego dnia doniesienie do rektora, w którym opisały, jak to zostały „bestialsko kartoflami zaatakowane przez pijanego studenta”! Sprawa trafiła do Komisji Dyscyplinarnej i Andrzeja dzielił zaledwie krok od wyrzucenia ze studiów. Pozostawało tylko odwołanie się do jego Magnificencji Rektora Akademii Medycznej, który jedyny mógł skazańca ułaskawić.
Po naradzie w gronie najbliższych przyjaciół doszliśmy do wniosku, że trzeba zmontować oficjalną delegację, która w sprawie tej powinna pójść do rektora. Delegację sformowano dwuosobową i mieli ją stanowić: Leopold Tyrmand – działacz jazzowy, znany literat i niezwykle ustosunkowany człowiek w Polsce oraz ja, który miałem reprezentować brać studencką, czyli wystąpić w charakterze męża zaufania naszej grupy. Rzecz w tym, że mocno ryzykowałem, gdyż mężem zaufania wcale nie byłem, tylko się pod tę postać podszyłem, aby przyjaciela ratować. Gra toczyła się o dużą stawkę, bowiem zbliżaliśmy się wówczas już do końca studiów!
Kiedy rektor dowiedział się, kto się do niego zamawia – jak zaznaczyłem Tyrmand to był „Ktoś”, natychmiast delegację przyjął. W czasie audiencji wyjaśniliśmy, że Andrzej N. „jest zaangażowanym działaczem społecznym na niwie muzyki studenckiej”, że jest to człowiek w ogóle niepijący a tego dnia był cierpiący, więc po zażyciu leków przeciwbólowych udał się na krótką drzemkę na te nieszczęsne kartofle, i że cała sprawa jest jednym wielkim nieporozumieniem. Jak było do przewidzenia jego Magnificencja Rektor przyjął bez zastrzeżeń nasze wyjaśnienia i tym sposobem uratowaliśmy człowieka!
Kiedy po wyjściu z Rektoratu się rozstajemy, Tyrmand mówi: – Panie Arturze, ja ich wszystkich tak kocham, jak kocha się drzazgę w dupie! Cieszę się przeto, że udało się nam uratować Andrzeja przed nieszczęściem. Cieszę tym bardziej, że coraz bardziej mnie doskwiera to, że ja stałem się, na skutek takiego a nie innego biegu historii, czyli opanowania Polski przez bolszewię bezwolnym beneficjentem tego przeklętego systemu. Uczyniliśmy dzisiaj dobry uczynek i ja przez to czuję się nieco lepszy!
Tyrmand był człowiekiem nieprzeciętnie inteligentnym, przeto kiedy dzisiaj przypominam jego słowa, zdaję sobie sprawę jak bardzo różne rzeczy go uwierały i jak trudno mu było z tym wszystkim żyć. Zależało mu, aby potomni przypisali jego niewątpliwe osiągnięcia na polu literackim jego talentowi, a nie tym jego pobratymcom, którzy się sprytnie dekowali na szczytach komunistycznej władzy!
Ponieważ w miarę upływu czasu prowadzone przeze mnie koncerty oraz wykłady o Jazzie zyskiwały coraz większe zainteresowanie, dogadaliśmy się z Józkiem Kunickim, studentem Politechniki, jak ja działającym w Klubie Katakumby, że stworzymy profesjonalny wykładowy ansemble, z czego będziemy mieć i radość, i parę złotych. Sprawa jest prosta – ja mam głowę nabitą historią Jazzu, zaś Józek magnetofon i amerykańskie taśmy z klasykami Jazzu – co na owe czasy w Polsce było zupełnym ewenementem!
Przychodzi głośny czas odwilży, kiedy to po śmierci Stalina krwiożerczy socjalizm w Polsce traci zęby. Komuna w Polsce traci młodzież, gdyż korzystając z chwili wszyscy wyrzucają ZMP-owskie legitymacje. Ta deprawatorska organizacja z dnia na dzień się rozpada. Wkrótce dochodzi do władzy Gomółka i wszystkim się wydaje, że jest już po sprawie. Tymczasem, zasiedziały w ponurym gmachu KC PZPR, partyjny beton podejmuje po cichu ideologiczną kontrofensywę, w której na pierwsze miejsce wysuwa się sprawa odzyskania młodzieży na potrzeby komunizmu. Aby powoli przyciągnąć ją siebie, Partia musi sięgnąć po zupełnie inne środki i metody niż dawniej. Ktoś przytomnie zauważa, że magnesem przyciągającym młodzież do idei komunizmu, może być ukochana przez nią muzyka – czyli jazz!
Pewnego dnia do klubu Kamienne Schodki przychodzi znany dziennikarz i działacz młodzieżowy – Lech Terpiłowski i proponuje nam „Prelekcję o jazzie dla działaczy młodzieżowych”. Prelekcja ma się odbyć w gmachu KC PZPR, na rogu Nowego Świata i Alej Jerozolimskich! Tylko wie pan co – mówi Terpiłowski – niech pan raczej unika terminów anglojęzycznych, gdyż będzie pan mówić do partyjnego prostactwa. Jak nic tytuł utworu „Pennies from heaven” skojarzą jako „Penisy fru hej won”, a nie „Pieniądze z nieba”!
Prelekcja się odbyła, przy czym dostaliśmy niezłe honoraria, ale największą moją satysfakcją było to, że ci ubodzy umysłowo i zakłamani ludzie, którzy jeszcze do niedawna chcieli mnie ze studiów wyrzucić właśnie za jazz, teraz tej muzyki i mnie z rozdziawionymi gębami słuchali!

Archiwum