27 stycznia 2023

Alchemia uczuć

Większość z nas staje w swoim życiu w obliczu poważnego kryzysu zdrowia psychicznego. Ma on swoją nazwę: miłość.

Gdyby autorzy walentynkowych kartek, by nie popadać w rutynę, chcieli ukazać na nich prawdziwe siedlisko miłości, musieliby zamiast czerwonego serca namalować mocno pofałdowany mózg. Nie byłoby więc tak ładnie, choć wreszcie prawdziwie. Wolimy jednak żyć w wykrzywionej rzeczywistości sercowej symboliki. Mózg jest wciąż zbyt skomplikowanym organem, żeby można go odwzorować kredką (a przebity strzałą raczej nie oddawałby pożądanych emocji), i nadal pełnym tajemnic, również związanych z życiem uczuciowym.

autor PAWEŁ WALEWSKI, jest publicystą „Polityki”

Odkąd jednak nauka zaczęła zwracać większą uwagę na burzę chemiczną, którą wywołuje romantyczna miłość, coraz więcej przemawia za tym, by zaliczać ją do kryzysów psychicznych, źle wpływających na codzienne funkcjonowanie. Miłość uzależnia i może być przyczyną nerwicy natręctw – twierdzi m.in. psychiatra Donatella Marazziti z Uniwersytetu w Pizie. Nie jest to jedyna badaczka, która w uczuciach dopatruje się znamion choroby. Helen Fisher, antropolożka z Rutgers University w Nowym Jorku, i Arthur Aron, psycholog z nowojorskiego Stony Brook University, za pomocą wyrafinowanej aparatury skanującej poszczególne fragmenty tkanki mózgowej odnaleźli u osób zakochanych wiele analogii do zaburzeń przypisywanych ludziom chorym: natrętne myśli, stale krążące wokół obiektu miłości, obsesyjną potrzebę bliskości, stan uzależnienia.

Również badania dotyczące poziomu serotoniny sugerują, że miłość i choroba psychiczna mają wiele wspólnego. Gdyby porównać jego spadek u osób ostatnio zakochanych z notowanym u pacjentów dotkniętych zaburzeniami obsesyjno-kompulsywnymi, był podobny.

A to nie wszystko! Przypatrywanie się zdjęciom ukochanej osoby uruchamia w mózgu układ dopaminowy, ten sam, który jest związany z przyjemnością i przywiązaniem do używek.

Odmierz kilka kropel dopaminy, połącz w równej proporcji z noradrenaliną – tak mógłby wyglądać początek receptury na syrop, który zapewni miłość tyleż namiętną, co pełną euforii. Dodaj fenyloetyloaminę, a będziesz wielbić ukochaną osobę bez względu na jej wady. Wymieszaj z dużą ilością monoaminooksylazy i wazopresyny, by zapewnić sobie stałość w uczuciach. Jeszcze odrobina oksytocyny, która – niczym szczypta pieprzu w potrawie – wyostrzy zmysły oraz spotęguje uczucie rozkoszy. Sporządzoną miksturę należy przyjmować regularnie, najlepiej tuż przed snem, by wyciszony organizm łatwiej przyswoił wszystkie składniki.

Domowa kuchnia namiętności to jednak nie laboratorium neurobiologów. Były czasy, kiedy w afrodyzjakach upatrywano korzystnego wpływu na odczuwanie bodźców i zwiększenie sprawności seksualnej. Ten sposób na romantyczne doznania opiera się jednak raczej na wykorzystaniu roślinnych kłączy, pikantnych przypraw i owoców morza niż na wyrafinowanych neuroprzekaźnikach. Ale nie znaczy to, że naukowcy nie byli nimi nigdy zainteresowani. W prestiżowym „British Medical Journal” w 2003 r. podjęto próbę analizy składu napoju, który nieświadomie wypili Tristan i Izolda. Na podstawie analizy objawów, jakie wystąpiły u tej pary nieśmiertelnych kochanków, uczeni skomponowali trunek zawierający zioła z rodziny psiankowatych (Solanaceae), zwłaszcza bieluń dziędzierzawą (Datura stramonium) i pokrzyk wilczą jagodę (Atropa belladonna), dodali też szczyptę sproszkowanego tojadu (Aconitum napellus) i bukwicy (Stachys officinalis). Belladonna służyła urokliwym wenecjankom już w czasach renesansu do poszerzania źrenic i przydawania oczom blasku, w starożytności obłęd miłosny miały powodować zioła z Tesalii. W Polsce zastępowano je: nasięźrzałem (nazwa mówi, że kochankowie będą na siebie źrzeć, czyli spozierać), samostrzałem (maleńką paprocią z jednym listkiem, z której pochwiastej nasady wychodzi cienki kłos zarodkowy) albo lubczykiem dziewięciornikiem (zwanym inaczej adamowym korzeniem). Wszelkie skojarzenia z tymi określeniami są jak najbardziej na miejscu, a przytaczam je za prof. Andrzejem Szczeklikiem, który wymienił je w jednej ze swych książek („Kore”).

W dzisiejszych czasach nikt do lasu po roślinne wyzwalacze miłości raczej nie zagląda. Za to amerykańska prasa raz po raz bywa zalewana ogłoszeniami zapraszającymi do uczestnictwa w badaniach nowych specyfików rozbudzających pożądanie. Ostatnio częściej u kobiet, bo odkąd viagra i jej liczne pochodne sprzedawane są w aptekach bez recept, jak dropsy, mężczyźni mogą niwelować nimi swoje hydrauliczne problemy. U pań jest to o wiele bardziej skomplikowane. Ale rzecz ciekawa: odzew na anonse informujące o badaniach takich żeńskich stymulantów zawsze jest lepszy, gdy publikowane są w rubrykach sportowych, a nie między przepisami kulinarnymi, co świadczy o tym, że mężczyźni bardziej przejmują się brakiem reakcji seksualnych swoich partnerek niż one same.

W końcu wykazano, że nowoczesny afrodyzjak na miarę XXI w. (a więc nie żadne chili ani półmisek ostryg) powinien zwiększać poziom testosteronu (kobiecy organizm też go potrzebuje, choć w dużo mniejszych ilościach) albo dopaminy i serotoniny. Wracamy więc jednak do neuroprzekaźników, z których pierwszy potęguje odczuwanie przyjemności, a drugi przywraca uczuciom stabilność. Tak jak w wielu innych stanach emocjonalnych, oba powinny pracować w równowadze. Jeśli dopaminy jest zbyt dużo, pożądanie zanika pod wpływem chaosu; gdy mózg przytłacza serotonina, seksualne podniecenie zostaje wyparte racjonalnym myśleniem.

Czy to już zakrawa o manipulację miłością? Julian Savulescu, etyk z Oksfordu, prorokuje: „W przyszłości możliwa będzie stymulacja neuronów, by ktoś się we mnie zakochał lub żebym ja się czuł jak świeżo zakochany. Bo miłość nie jest wcale tak romantyczna, jak byśmy chcieli”.

No właśnie, choć z punktu widzenia neurobiologii miłość nie jest tak tajemnicza ani ulotna, jak piszą poeci, nie wszyscy jej wypatrują, bo zranieni i nieszczęśliwie zakochani raz na zawsze mają dość takich katuszy. Dla nich każde wspomnienie ukochanej osoby jest prawdziwą torturą. Czy wytwórcy aerozoli nie mogliby pomyśleć o lekarstwie także dla takich nieszczęśników? O jakimś spreju wyciszającym szał miłosny, który po zaaplikowaniu przez nos przynosiłby ukojenie, a może – w skrajnych przypadkach – pozwalałby nawet zapomnieć o ukochanym?

Tylko czy z miłości w ogóle da się wyleczyć, jak z ostrej psychozy? Jest wiele chorób, również w psychiatrii, dla których nie istnieją skuteczne terapie, więc może lekarstwa dla zakochanych próżno szukać w laboratoriach i lepiej poprzestać na prastarych miksturach. Paracelsus, nazywany ojcem nowożytnej farmakologii, był sceptyczny wobec wszelkich prób kuracji objawów miłości. Choć jego cudowny środek, zwany laudanum, sporządzony na początku XVI w., który przetrwał 200 lat, mógłby być w tym celu wykorzystywany? Uchodził wszak za remedium na wiele banalnych i ciężkich schorzeń, więc pewnie podawano go także w gorączkach miłosnych, tak jak przy wielu innych miazmatach, na czele z napadami globusa. Ten alkoholowy ekstrakt z opium, z dodatkiem cynamonu, szafranu, goździków i sherry, miał silną moc uzależniającą. A zatem, zgodnie z odwieczną zasadą leczenia: „similia similibus curantur”(„podobne leczy się podobnym”), do wyprowadzania z miłości uzależnionych od siebie kochanków doskonale by się nadawał.

Sporo osób nabiera się jeszcze na feromony, uchodzące za nowatorski eliksir, choć są najzwyklejszym produktem przemiany naturalnych hormonów: testosteronu, progesteronu i oksytocyny. Tak jak w całej medycynie naturalnej, odkryto w nich żyłę złota, bo naiwni klienci spryskują nimi ubrania i skórę, gdyż wierzą w dobre efekty. Okazują się jednak bliższe placebo niż podwyższonemu poziomowi miłosnych hormonów. Ale wokół miłości nigdy nie brakowało oszukanych. I choć przykry to wniosek na okoliczność walentynek, najtrudniej czasem przyznać, że wciąż zapadamy na choroby, na które nigdy nie będzie lekarstwa. A miłość jest chyba właśnie jedną z nich.

Forum dyskusyjne - napisz komentarz

Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.

Archiwum