27 marca 2023

Tutaj jestem u siebie

Pogoda jest wyjątkowo ponura, deszcz jeszcze nie zdecydował, czy rozpadać się na dobre, czy drażnić mnie mżawką. Jestem na miejscu. Zza rytmicznie pracujących wycieraczek co i rusz wyłania się gmach Szpitala MSWiA w Warszawie. Gaszę silnik, wraz z nim milknie muzyka. Z pewnym ociąganiem opuszczam ciepłe wnętrze auta. Zapinam kurtkę i wtulam głowę w ramiona. Ruszam w stronę bramy. Zza krzewów przebija kolorowa fasada trzypiętrowego budynku. Nachodzi mnie myśl, że wiosną musi być tutaj naprawdę ładnie.

Obawiam się nie śmierci, ale samotności.

August Strindberg

autor: KAMILA HOSZCZ-KOMAR

Obowiązuje uśmiech

Z ulgą wchodzę do holu Domu Lekarza Seniora. Dłonie zdążyły się zrobić lodowate. Pocieram nimi energicznie. Blisko wejścia spotykam dwóch mężczyzn na wózkach. Obaj są mieszkańcami domu. Witam się z nimi, odpowiadają uprzejmie. Jeden z nich posyła wesoły uśmiech. Jestem za wcześnie, więc korzystam i oglądam parter budynku, gdzie znajduje się przestronna jadalnia oraz wyjście na rozległy taras. Nad drzwiami dyżurki co chwila uruchamia się świetlny sygnalizator. To znak, że ktoś potrzebuje pomocy sanitariusza. W ciągłym ruchu widzę też pielęgniarki. Na wprost wejścia długi korytarz. To tam znajdują się pokoje najmniej samodzielnych mieszkańców. Z tablicy ogłoszeń dowiaduję się, co dziś trafi na talerze seniorów i kiedy mogą brać udział w mszach świętych. A z regulaminu domu – że obowiązuje życzliwe podejście do współmieszkańców. „Pewnie stąd ten uśmiech, choć jestem tylko gościem” – myślę. Pojawia się dr Irena Dziewońska. To ona mnie tutaj zaprosiła. Jest jeszcze w kurtce, bo wróciła z dyżuru w przychodni. Mieszka tu od pięciu miesięcy i jednocześnie praktykuje w przychodni dziecięcej. Dziarskim krokiem podchodzi do mnie. Ściskamy sobie dłonie. Szybko wpisuję się do książki odwiedzin. Wsiadamy do windy. Na trzecim piętrze, na końcu korytarza, jest pokój pani Ireny.

Fińskie talerzyki

Na pewno nie tak wyobrażałam sobie pokój pensjonariusza domu seniora. Nie wiem dlaczego, ale podświadomie założyłam, że musi być surowy, wypełniony meblami bez wyrazu. Nie sądziłam, że może tak wiele mówić o jego mieszkance. Właściwie już od progu czuję, że wchodzę w czyjąś bardzo osobistą przestrzeń. W świat Ireny Dziewońskiej. Mój wzrok przykuwa kryształowy żyrandol, który wyróżnia się w tak małej przestrzeni, a jednocześnie spaja ją w całość. W malutkim korytarzyku zostawiam kurtkę i powoli zanurzam się w opowieść o życiu pani Ireny. Opowiada nie tylko ona – a doprawdy ma o czym – ale też jej pokój wypełniony fotografiami. Z każdą wiąże się kolejna historia. Widzę dom, w którym przyszła na świat, przedwojenne zdjęcia rodziców, mnóstwo fotografii syna, wnuczka, drugiego męża pani Ireny – Edwarda Dziewońskiego, i znajomych artystów. Pani Irena była czwartą żoną „Dudka”. Dla niej to było drugie i ostatnie małżeństwo. Przeżyli ze sobą niemal 40 lat. Dziewoński mawiał: „Wykazała odwagę, biorąc ze mną ślub. Teściowa jest tylko o cztery lata starsza [od niego]”. To prawda, pani Irena nie boi się niczego. Jest z gatunku tych, o których mówi się „kobieta petarda”. Choć jej twarz pokrywają zmarszczki zostawione przez czas, w oczach wciąż tlą się wesołe ogniki.

Ściany zdobią małe porcelanowe talerzyki z wymalowanymi scenami z północy Europy. To fińskie talerzyki, które wyszukiwałam latami na pchlich targach. Fabryka, która je produkowała, już nie istnieje. W moim mieszkaniu przy Wareckiej wisiały w kuchni. Niech sobie pani wyobrazi, że pytałam bliskich, czy ktoś chce się nimi zaopiekować, jak już się zabiorę z ziemskiego padołu. Nikt nie chciał. Musi pani przyznać, że nie znają się na rzeczy – śmieje się pani Irena.

Karmnik dla ptaków

Mieszkańcy DLS mogą przywieźć swoje meble. Oczywiście, dostosowując ich liczbę do skromnego metrażu pokoi. Jednak dzięki temu łatwiej się im odnaleźć w nowej sytuacji. – Co z tego, że mam wielkie mieszkanie, a tu malutki pokoik. Wie pani, jak trudno zadbać o takie mieszkanie? Tutaj czuję się dobrze. U siebie. W wielkim mieszkaniu bardziej odczuwa się samotność. Starzy sąsiedzi poumierali lub wyprowadzili się, nowych lokatorów prawie się nie widuje. Została mi tylko żona dozorcy. Miałam świadomość, że tylko do niej mogę się odezwać – ocenia moja gospodyni. Każdy pokój ma balkon. Kątem oka spoglądam na ten należący do pani Ireny. – Przejdźmy tam – proponuje gospodyni. – Mam z balkonu piękny widok na park. Rzeczywiście DLS posiada trzyhektarowy ogród. – Na balkonie zainstalowałam karmnik dla ptaków – dodaje. Jak na potwierdzenie, do karmnika wpada sikorka, wybiera co lepsze kąski i odlatuje.

Filiżanki od Młynarskiego

Siadamy przy stoliku, pani Irena wyjmuje czekoladki i podaje herbatę w filiżankach, które podarował jej Wojciech Młynarski. Kolejne drobiazgi z historią. Moja rozmówczyni snuje opowieść o swoim życiu, której nie mogę przytoczyć, bo zajęłaby cały numer „Pulsu”. W młodości nieraz mierzyła się z realiami Polski Ludowej. Pomysłowość pozwalała jej napotykane trudności zmieniać w szanse. Nie zabrakło też zabawnych historii. Ze względu na ciążę i upływający termin ważności paszportu wróciła z ówczesnym mężem, Jerzym Czyżem, z Finlandii do Polski. Zdobycie stażu w Warszawie było niemożliwe, więc zamieszkali w pokoiku budynku pogotowia w Dobrym Mieście i w tamtejszym szpitalu odbywali staż. – Naprzeciwko pogotowia była trupiarnia. Kiedy urodził się mój syn Andrzej, wstawiałam go w wózku w krzak bzu przy owym budynku, a sama biegłam przyjmować pacjentów. Rejestratorka często krzyczała: „Czyżowa! Andrzeja pewno osa ugryzła, bo się drze! – wspomina.

Ważne miejsce w życiu pani Ireny zajmuje Finlandia oraz ludzie, których tam poznała: – Kocham Finlandię miłością pierwszą, pokochali ją też moi bliscy. Jeździmy tam co roku. W czasach PRL udawało jej się wyjeżdżać tam do pracy jako lekarz. Raz planowała, że nie wróci, opuści ojczyznę, ale tragiczny zbieg okoliczności sprawił, że nie zrealizowała planu.

Afryka

Wśród fotografii widzę jedną odstającą od reszty. To kolejna historia. Irena Dziewońska dostała dwie propozycje pracy w ramach trzyletniego kontraktu – w Libii i Nigerii. Wybrała Libię. Sądziła, że to bezpieczniejsza opcja. Szybko okazało się, że o jakiejkolwiek swobodzie może zapomnieć. Przydzielono jej libijskiego „opiekuna”, który chodził za nią wszędzie, nawet w pracy. Szpiegował i podsłuchiwał. – Libia była straszna. To był okres tuż po rewolucji Mu’ammara al-Kaddafiego. Zostałam wyznaczona na szefa intensywnej terapii dziecięcej. Żyłam pod ogromną presją. Miałam świadomość, że jeżeli będę robić punkcję lędźwiową dziecku, które ma zapalenie opon mózgowych, za mną będzie stał Arab i jego trzy żony. Jeśli mi dziecko umrze, będę martwa jak ono – opowiada.

Honolulu

Podczas naszej rozmowy przychodzi pani dyrektor DLS. Gospodyni proponuje herbatę i ciasteczka. Obie panie chwilę rozmawiają, a ja zastanawiam się, czy mieszkanie w Domu Lekarza nie odbiera niezależności tak aktywnej kobiecie, jaką jest Irena Dziewońska. Jakby słysząc moje myśli, pani Irena wyjaśnia: – Widzi pani, ja tu mogę robić, co chcę. Regularnie przychodzi makijażystka, fryzjer, podolog. Nie muszę prać ani sprzątać. Za to mogę wyjechać do Honolulu na dwa tygodnie i nikt nie będzie robił mi problemów – uśmiecha się figlarnie.

To prawda, nie traktujemy mieszkańców jak więźniów. Wielu z nich jest bardzo sprawnych i niezależnych. Nie muszą się nam opowiadać, dokąd wychodzą, ale mamy umowę, że mówią nam, kiedy możemy się ich spodziewać. Musimy wiedzieć, kiedy powinniśmy zacząć się martwić – dodaje dyrektor Aneta Alina Olszak.

Dowiaduję się, że niektórzy mieszkańcy wychodzą w towarzystwie opiekuna, jeśli o to poproszą. Czasem potrzebują asysty przy zakupach lub, jeśli nie mają ochoty wychodzić, pracownicy robią zakupy za nich. Niezwykle przydatna jest pomoc pracowników socjalnych. Pomagają rozliczyć PIT, uzyskać oświadczenie o niepełnosprawności, napisać pismo, załatwić sprawy urzędowe. W dobie galopującej cyfryzacji seniorzy często mają z tymi sprawami kłopoty. DLS oferuje wiele atrakcji, takich jak kino wieczorne, koncerty, spektakle, gry integracyjne, wycieczki autokarowe. Uczestnictwo jest dobrowolne. Do dyspozycji jest również biblioteka. – Prawdę mówiąc, wielu seniorów nie jest tak aktywnych, jak mieszkający u nas – zauważa dyrektor Domu Lekarza. Mieszkańcy mają przydzielone osoby, którym zgłaszają bieżące potrzeby, a one doglądają swoich podopiecznych i sprawdzają, czy wszystko jest w porządku. – Opiekun na dyżurze musi odwiedzić wszystkich swoich podopiecznych. To sprawia, że szybciej reagujemy na zmianę w zachowaniu czy wyglądzie, która może sugerować problem zdrowotny – podkreśla pani Aneta. – Udało nam się podpisać umowę na opiekę psychiatryczną, a zaraz dopinamy umowę z lekarzem od fizjoterapii. Placówka zapewnia też opiekę lekarską i pielęgniarską.

Po prostu Irena

Na pytanie, dlaczego zdecydowała się na pobyt w domu seniora, pani Irena w pierwszej kolejności wymienia poczucie osamotnienia w swoim dawnym mieszkaniu, gdzie nawet w windzie lokatorzy nie mówią sobie dzień dobry. Poza tym duże mieszkanie zaczęło sprawiać jej kłopot. Trudno jej było o nie dbać, a z racji wieku zaczynała obawiać się kontuzji. To jednak nie był jedyny powód.

Kiedy wybuchło Powstanie Warszawskie pani Irena miała 5 lat. Pamięta z tego okresu głównie wyrywkowe obrazy. Z całą rodziną trafiła do obozu przejściowego w Pruszkowie. Kiedy stali na rampie, czekając na transport do Auschwitz, jej ojciec (prawdopodobnie z powodu skurczu pęcherzyka żółciowego), mówiąc potocznie, zżółkł. – Niemcy potwornie bali się zakaźnej żółtaczki. Jeden z nich odesłał nas do szpitala w Tarczynie. Uniknęliśmy wywózki, a ze szpitala udało nam się uciec. Jeden obraz pamiętam szczególnie. Stoimy w tym Tarczynie, nie mamy dosłownie nic, nie wiemy, gdzie się podziać. Bezradni i przerażeni patrzymy na łunę nad płonącą Warszawą. Wszystko do mnie wróciło, kiedy wybuchła wojna na Ukrainie. Budziłam się o trzeciej w nocy i włączałam telewizor. Łuna ze wspomnień mnie prześladowała. Przestałam spać. Czułam się wtedy rozpaczliwie samotna. I bałam się. Wróciło poczucie zagrożenia, które zapamiętałam z naszej wojny – mówi.

To przesądziło. DLS wybrała ostatecznie po kilku wizytach u swojej przyjaciółki Zofii. – Nigdzie indziej nie mogłabym być anonimowa. Wszędzie miałabym łatkę Irena – lekarka. Inni pensjonariusze nie daliby mi spokoju. A tutaj jestem jedną z wielu i po pracy mogę być po prostu Ireną. Najtrudniejsze dla niej było przekazanie tej decyzji rodzinie. Pierwszym odruchem było zaskoczenie. Bliscy pani Ireny nie mogli zrozumieć, dlaczego chce zmienić swoje dotychczasowe życie. – Na szczęście już się przyzwyczaili. Poza tym widzą, że jestem tu szczęśliwa – dodaje pani Irena.

Posłowie

Wsiadając do auta, przypominam sobie zasłyszane epizody z życia pani Ireny, np. jak często o godzinie pierwszej w nocy mąż budził ją telefonem. „Irka! Idziemy na bankiet”. A ona mimo zmęczenia po dyżurze stroiła się jak „Wiśniewska czy inna Kunicka” i biegła na raut. Wydaje mi się, że pani Irena Dziewońska jest gotowa na niejeden jeszcze bankiet.

Forum dyskusyjne - napisz komentarz

Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.

Archiwum