27 maja 2004

To już pół wieku…

Kiedy 19 marca 1949 r. zostałem przyjęty do Towarzystwa Lekarskiego Warszawskiego – byłem już zdemobilizowanym kapitanem lekarzem rezerwy.

Od roku pracowałem jako kierownik Ośrodka Zdrowia we Włochach k. Warszawy. Potem byłem etatowym st. asystentem I Kliniki Chorób Wewnętrznych kierowanej przez prof. dr. med. Andrzeja Biernackiego. Należałem już do Polskiego Towarzystwa Internistów. Miałem też pewien dorobek naukowy: skrypt „Służba zdrowia w wojsku”, kilka pozycji w „Wiadomościach Lekarskich” i artykułów popularnych. Akurat ukazała się w Archiwum Medycyny Wewnętrznej praca doświadczalna „O zakwaszającym działaniu amoniaku”, napisana z moim udziałem, wykonana jako praca studencka – w 1938 r. – u prof. Franciszka Venuleta, a zauważona i uznana za godną druku przez prof. Witolda Orłowskiego.
Polityczna pora była nieszczególna. I Klinika została pozbawiona swojego dotychczasowego kierownika – prof. dr. med. Zdzisława Michalskiego, skazanego sądownie za propagandę antysocjalistyczną – i przeniesiona ze Szpitala Przemienienia Pańskiego do Szpitala Dzieciątka Jezus. Jej kadrę zdziesiątkowano. Asystentami Kliniki stali się głównie asystenci I Oddziału Chorób Wewnętrznych, mieszczącego się w gmachu Klinik: I Chirurgicznej i II Wewnętrznej. Ta ostatnia przeżywała właśnie odejście z kierownictwa prof. dr. Witolda Orłowskiego. Byłem jego wychowankiem: u niego terminowałem jako student, a potem jako asystent – w czasie okupacji i Powstania Warszawskiego.
Moim bezpośrednim szefem w I Klinice został dr med. Edmund Bratkowski (jeszcze przedwojenny adiunkt), który był w przededniu emerytury. To on uznał, że powinienem należeć do TLW. On oraz dr med. Walenty Hartwig, który był wówczas w tracie habilitacji, stali się moimi członkami wprowadzającymi. Przyjęty zostałem razem z dr. med. Tadeuszem Orłowskim, synem prof. Witolda Orłowskiego, który wkrótce potem uzyskał habilitację i zaczął kierować I Kliniką i Katedrą Chorób Wewnętrznych.
Podanie o przyjęcie było napisane odręcznie, na karcie wydartej z zeszytu, podobnie jak teksty poparcia członków wprowadzających. Złożyłem je na ręce prof. dr. med. Mariana Grzybowskiego, ówczesnego prezesa TLW (notabene w grudniu owego roku rozstał się on z życiem, w warszawskiej bezpiece). Po przedstawieniu wykładu członkowie Towarzystwa, w tajnym głosowaniu, mieli zadecydować o przyjęciu mnie do swego grona. Data wykładu wypadła w dniu moich imienin (19 marca).
Poczta pantoflowa radziła przedstawić przypadek chorobowy. Akurat leczyłem mężczyzn z achalazją przełyku. Młody człowiek umierał z niedożywienia. Cokolwiek zjadał – wymiotował. Rozszerzony i wydłużony przełyk układał się w esy-floresy w śródpiersiu nad przeponą, uciskał wpust i nie pozwalał na przechodzenie spożytej strawy do żołądka. Klinika Chirurgiczna zgadzała się na leczenie operacyjne, ale dopiero po odżywieniu chorego. Na posiedzeniu klinicznym kol. Tadeusz Orłowski zaproponował leczenie zachowawcze sondą Hendstakena.
Sporządzono więc sondę z gumowego węża, wypełniono ją rtęcią i po opróżnieniu rozszerzonego przełyku z jego zawartości pod kontrolą rtg tak manipulowano sondą, aby trafiła na wpust do żołądka. Po półgodzinie mechanicznego rozszerzania wpustu wyjmowano sondę i podawano papkowaty pożywny posiłek. Zabieg powtarzano 3 razy dziennie. W ciągu 2 tygodni uzyskano tak znakomitą poprawę, że chory zrezygnował z pomocy chirurgów, zwłaszcza że zabieg na przełyku zaliczał się wówczas do obarczonych znacznym ryzykiem. Należało się liczyć z otwarciem śródpiersia poprzez klatkę piersiową, a nie stosowano wówczas zamkniętego oddechu kontrolowanego. Ze środków przeciwbakteryjnych dostępny był wtedy tylko sulfathiazol.
Postanowiliśmy więc wraz z Tadeuszem Orłowskim przedstawić ten przypadek. Posiedzenie odbyło się w sali wykładowej Kliniki Dermatologicznej. Sala była pełna, 18 członków Towarzystwa uprawnionych do głosowania. Kto przewodniczył – nie pamiętam. Zdaje się, że prezes Marian Grzybowski. Kol. Orłowski omówił jednostkę chorobową i wykonaną sondę, ja zaś przedstawiłem sam przypadek.
Wybuchła dyskusja. Największymi oponentami byli chirurdzy. Ale i radiolodzy mieli obawy, czy aby sporządzona własnymi siłami sonda nie przepuści zawartej w niej płynnej rtęci do żołądka. Niemniej jednak dobrze czujący się chory, do tego odmawiający leczenia chirurgicznego, i dokumentacja kliniczna były argumentami nie do odparcia. Balotowanie wypadło pomyślnie. Obaj z Tadeuszem Orłowskim zostaliśmy jednomyślnie przyjęci do TLW.
Z perspektywy lat myślę, że to młody organizm szybko zregenerował tonus tkankowy przełyku, do czego przyczyniły się zabiegi opróżniania zaległości z rozszerzonego przełyku i mechaniczne rozszerzanie wpustu żołądka przez sondę grubości 1,5 cm. Być może też chory nauczył się powoli zjadać papkowate posiłki, a potem przyjmować taką pozycję ciała, aby zawartość przełyku przechodziła swobodnie do żołądka.
Niestety nie znam dalszych losów chorego. Jako kapitan rezerwy, wobec powszechnego braku lekarzy, byłem często powoływany na ćwiczenia wojskowe. Stąd częste nieobecności w Klinice. W okresie konfliktu koreańskiego znowu wcielono mnie do czynnej służby, tym razem aż do wojskowej emerytury.
Odejście z Kliniki spowodowało, że musiałem zmienić temat swojego otwartego przewodu doktorskiego. Moim promotorem miał być prof. Andrzej Biernacki. Miałem temat: „Zmiany fizykalne przy leczniczej odmie sztucznej”. Za zgodą przełożonych zmieniłem go na temat z historii medycyny, zwłaszcza że przedłużające się ćwiczenia rezerwy odbywały się w batalionach budowy lotnisk na Pomorzu. Promotorem mojej pracy „Dr med. Stanisław Florian Ceynowa” został emerytowany prof. dr Ludwik
Zembrzuski, wówczas mieszkający w Elblągu, a w Warszawie – kierownik Zakładu Historii i Filozofii Medycyny prof. dr Wiktor Grzywo-Dąbrowski. Nim jednak złożyłem pracę i zdałem odpowiednie egzaminy, zmieniła się ustawa o stopniach naukowych i uzyskany doktorat okazał się nieważny. Zaproponowano mi ubieganie się o kandydaturę doktora nauk medycznych po zaliczeniu egzaminów z marksizmu, leninizmu i ekonomii politycznej.
Korzystając ze znajomości z czasów wojny z prof. dr. med. Edmundem Mikulaszkiem, kierownikiem Katedry Mikrobiologii i Serologii Lekarskiej, otworzyłem przewód kandydacki w Akademii Lekarskiej w Warszawie. Pracę tę – „Poziom inhibitorów grypowych w niektórych chorobach wewnętrznych” – wykonywałem kilka lat (opublikowana w Pol. Arch. Med. Wewn.). Po jej zaliczeniu okazało się, że ustawa o stopniach naukowych znów została zmieniona i po zdaniu kandydatury przysługuje mi tytuł doktora n. med. Nie uznano mojej pracy kandydackiej wykonanej po doktoracie jako pracy habilitacyjnej. Otrzymałem zaświadczenie, że przysługuje mi tytuł doktora medycyny. Zaświadczenie to, na ćwiartce papieru, z 27 lutego 1954 r., podpisane przez ówczesnego dziekana prof. Sylwanowicza i zaopatrzone w pieczęć uczelni, jest jedynym dokumentem świadczącym o przysługującym mi tytule.

Józef HORNOWSKI

Archiwum