10 grudnia 2012

Literatura i życie

Kiedy, czekając na otwarcie Kliniki Uniwersyteckiej, przez pewien czas piastowałem stanowisko ordynatora Oddziału Ortopedycznego, doktor B. radził mi, bym nigdy nie pozwolił tytułować się ordynatorem!
– Jest to bardzo niebezpieczny dla honoru tytuł, kolego – mówił. – Wyobraź pan sobie, panie kolego, że gdy przed paroma laty obejmowałem stanowisko ordynatora w szpitalu na Barskiej, to jeden z pacjentów zwrócił się do mnie per „panie ordynacie”, inny „panie ordynansie”, a jeszcze inny „panie ordynusie”. Nigdy przeto, ale przenigdy, nie pozwól się pan tytułować po szpitalnemu. Niech mówią „panie docencie”.
Doktor Stanisław B., najbardziej wyrazista i barwna postać zespołu Grucy, był przystojnym, wysokim mężczyzną o urodzie i manierach gruzińskiego księcia. Człowiek zawsze pogodny, o niespotykanym poczuciu humoru, i zawsze skłonny do dowcipów. Doktor był wziętym ortopedą, nic też dziwnego, że zawsze dysponował pokaźnym zasobem gotówki, którą parę razy w tygodniu puszczał wieczorami „do ludzi”, najchętniej w nocnej restauracji hotelu Bristol, do której wchodziło się od ulicy Karowej. Z wiadomych względów pan doktor był ulubieńcem barmanów i kelnerów oraz młodszych asystentów kliniki, gdyż przebywanie w jego towarzystwie nobilitowało i zawsze stanowiło duże przeżycie. No, a poza tym tak cudownie płacił nasze rachunki! Nic też dziwnego, że odwdzięczaliśmy mu się, jak tylko mogliśmy, m.in. popychając jego posklejaną plastrami opatrunkowymi dekawkę, kiedy nad ranem opuszczał gościnne progi Bristolu i pragnął osobiście zasiąść za kierownicą. Na Karowej dyskretnie zaparkowany był samochód milicji drogowej, która tylko czyhała na amatorów jazdy po pijaku, gdyż to na nich można było się niekiepsko obłowić, ale wśród „mundurowych” panowała niepisana zasada, że „od doktora brać nie wolno!”. Milicjanci odbierali panu doktorowi kluczyki, po czym pomagali nam pchać dekawkę z szybkością pieszego. Przygodni pijaczkowie nadziwić się nie mogli, że jakiś kompletnie nawalony facet trzyma się kierownicy, a samochód pchają mu cywile z mundurowymi!

– Ten nawalony to musi być figura albo jakaś wielka szycha, jeśli mundurowi z tajniakami pchają mu samochód, i to jeszcze pod górę – mówili, wymieniając porozumiewawcze spojrzenia. W przeciwieństwie do większości rodaków, którzy z reguły dysponują tzw. esprit d’escalier, doktor miał rzadki dar natychmiastowych i przezabawnych ripost, które były długo komentowane w całej Warszawie. Raz nad ranem, przy odbieraniu palta z szatni, zauważył jakiegoś osobnika ubranego w granatowy strój, więc sądząc, że to ktoś z obsługi hotelowej, zawołał: – Proszę o taksówkę! Robi się małe zamieszanie, gdyż gość, do którego się zwrócił, okazuje się być wyższym oficerem Marynarki Wojennej RP.
– Co też pan sobie wyobraża
– odkrzykuje. – Ja jestem komandorem! Zupełnie niezbity z tropu doktor natychmiast ripostuje: – Jeśli tak, to proszę o kontrtorpedowiec!
Pewnego razu doktor otrzymał powiestkę na kilkumiesięczne przeszkolenie wojskowe. Było to mu okropnie nie na rękę, gdyż musiałby na długo opuścić swych pacjentów, a praktykę prywatną miał rozległą. W dodatku większość pacjentów stanowiły osoby „nadziane”, rekrutujące się z kręgów badylarstwa, rzemiosła i innych „pozasocjalistycznych” zawodów, gdyż tylko takie miały zawsze po wojnie pieniądze. Szeroko komentowana była historia, jak doktor „w błoto wdeptał” asystenta, o którym się wydało, że bierze od pacjentów pieniądze: – Panie, pan bierzesz więcej ode mnie – wykrzyczał. – A na to ja żadną miarą zgodzić się nie mogę!
Poza tym doktor z pogardą traktował „sołdatów”, którzy – szczególnie po wojnie – kojarzyli się z armią darmozjadów i nieuków, co nie dziwi, jeśli przypomnieć ówczesne zasady doboru korpusu oficerskiego. Na plakatach zachęcających do wstępowania do korpusów kadetów wyraźnie było napisane: „Nie matura, lecz chęć szczera, zrobi z ciebie oficera!”.
Kiedy, zastanawiając się, jak się wymigać z czekającego przeszkolenia, zwierzał się przyjaciołom w Bristolu, jeden z asystentów kliniki, bardzo uczynny i dobrego serca Żyd, dał mu zbawienną radę: – Stasiu, przecież ty ze swoją aparycją możesz w równym stopniu odgrywać Gruzina, jak i Żyda, więc rada moja jest taka, byś niezwłocznie zwrócił się do dyrektora P. w Ministerstwie Zdrowia. On z pewnością nie pozwoli „swojakowi” wyrządzić krzywdy!
Doktor rady posłuchał i przy kolejnym spotkaniu w Bristolu opowiedział nam, co następuje: – Ten Adam, to on ma delikatny umysł i doradził mnie cudownie! Zamówiłem wizytę i, idąc wczoraj do ministerstwa, przygotowałem sobie misterne kłamstwo odnośnie do moich korzeni. Aby wzmocnić wiarygodność kitu, który zamierzałem sprzedać, kupiłem w kiosku, na pierwszym piętrze, „Fołk Sztyme” i wsadziłem do kieszeni marynarki w taki sposób, by tytuł gazety już z daleka rzucał się w oczy. Kiedy wpuszczono mnie do gabinetu dyrektora, od razu tak się ustawiłem, by gazetka stała się widoczna jego oczom. Efekt był natychmiastowy. Jeszcze nie doszedłem do połowy mej sprawy, kiedy stwierdziłem, że „Fołk Sztyme” zostało zauważone. W tym momencie zostałem zaproszony do zajęcia miejsca w wygodnym fotelu i zaproponowano mi napicie się kawy, herbaty „albo innego koniaczka”. Czując się swojakiem, wygodnie rozparłem się w fotelu, a mój jakże miły gospodarz oświadczył rzeczowo: – Panie doktorze B., przecież TAKIM ludziom to my się zmarnować w sołdactwie nie pozwolimy!
Za słowami poszły natychmiastowe czyny i po kilku dniach doktor triumfalnie pokazał nam w barze Bristolu dokument, na którym było napisane, że na podstawie takiego to a takiego paragrafu o obronności państwa, mając na względzie to i tamto… Stanisław B. zostaje w stopniu kapitana przeniesiony do rezerwy!
Pogodny, towarzyski i niezwykle dowcipny, był duszą każdego towarzystwa. Nic też dziwnego, że na Kongresie Ortopedów w Charkowie w roku 1959 gospodarze nie chcieli się rozstawać z doktorem jeszcze przez kilka pokongresowych dni. Doszło do tego, że w pewnym momencie także gościowi przestało się chcieć wracać do domu! Mimo że wiza i bilet lotniczy zmuszały go do wyjazdu, to i wówczas nie obyło się bez małej manifestacji przyjaźni z wielkim i dumnym narodem ukraińskim. Doktor zaparł się w drzwiach gościnicy i to tak, że w parę osób nie można go było oderwać, by przesadzić do oczekującej limuzyny. Widząc, że zmasowanemu atakowi kilku osób nie da rady, doktor oświadczył: – Pokonany wielokrotną przewagą przeciwnika poddaję się, ale opuszczę tę gościnną i drogą mi ziemię, jeśli przedstawiciel władz miasta zapewni, że na frontonie tego eleganckiego hotelu wmurowana zostanie specjalna upamiętniająca tablica, na której będzie napisane, że w dniach takich a takich roku pańskiego „W etoj gostinicy żył i gulał doktor Stanisław B. iz Polszy”.
Na jednej z codziennych odpraw zdarzyło się, że wyprowadzony z równowagi nieuctwem asystentów i zaniedbaniem nadzoru przez doktora, Gruca wykrzyknął: – Jak tak dalej pójdzie, wszystkich trzeba będzie z kliniki zwolnić, gdyż takiego bałaganu dłużej tolerować nie można! W tym momencie siedzący obok profesora, a będący współautorem żałosnego incydentu, doktor wyszeptał: – Panie profesorze, odradzam! We dwóch nie damy rady kliniki poprowadzić!
Nonszalancki styl bycia znajdował też niekiedy odbicie w sytuacjach wymagających powagi i skupienia. W jeden z wtorków odbywały się w dużej sali wykładowej cotygodniowe prezentacje cięższych przypadków chorobowych, tzw. cyrk Grucy. Celem pokazów było już to ustalenie ostatecznego rozpoznania, już to określenie najbardziej właściwej metody leczenia czy sposobu przeprowadzenia potrzebnej operacji. Demonstrowany był pacjent z podejrzeniem nowotworu. Asystenci, przyzywani do zbadania pacjenta, kolejno przedstawiali swoje uwagi odnośnie do topografii, morfologii i wielkości guza. Kiedy w pewnym momencie przyszła kolej na doktora, ten podszedł do pacjenta i, jak zwykle, nonszalancko trzymając rękę w kieszeni spodni, zbadał pacjenta tylko jedną wolną ręką, po czym zakomunikował:
– Jajko, panie profesorze.
– Jajko? Ale którą ręką, panie konsyliarzu?
– natychmiast ripostował Gruca, ku uciesze zapełniających amfiteatralną salę widzów.
Jest rok 1967 i wybucha kolejna wojna Arabów z Żydami.
W pierwszym momencie dochodzące z teatru wojny wieści ukazują sukcesy Arabów. Wkrótce jednak logistyczna pomoc Wielkiego Brata zza oceanu powoduje, że Żydzi biją Arabów i zajmują półwysep Synaj. Wszyscy Żydzi w Szpitalu Dzieciątka Jezus wiwatują z radości i świętują zwycięstwo swego oręża. Do świętujących przyłącza się ostentacyjnie profesor W. w nadziei, że pomoże to mu w przejęciu po Grucy kierownictwa kliniki. Następnego dnia jednak okazuje się, że była to „wojna niesprawiedliwa” – według kryteriów Kremla, przeto masy pracujące miast i wsi w Polsce powszechnie wojnę tę potępiają na pospiesznie zwoływanych masówkach! Przerażony takim obrotem spraw profesor W. dzwoni do doktora.
– Stasiu, ratuj! Jeden jedyny raz w życiu postawiłem na konia i okazało się, że niestety nie na tego!
– A nie mogłeś, palancie, poczekać na to, co napisze „Trybuna Ludu”*?
– pada odpowiedź.
– Wiem – szlocha w słuchawkę profesor W. – zawsze mi mówiono, że „nim weźmiesz do ręki fujarkę, to sprawdź, z której strony się dmucha”.
– Aleś nie posłuchał!

* Oficjalny organ partii

Archiwum