2 lipca 2022

Niezbędnik globtrotera

Trudno sobie wyobrazić, aby po dwuletniej izolacji ludzie nie zechcieli znów podróżować, szczególnie do egzotycznych krajów. Nie zdają sobie jednak sprawy z ryzyka utraty zdrowia.

Paweł Walewski

Dziennikarze medyczni stale piszą o tym, jak zmienia się medycyna: tu nowoczesna onkologia, tam innowacyjna kardiologia, najnowszej generacji sprzęt i pionierskie zabiegi. Czytelników interesują te tematy, bo pewnie mają nadzieję, że nowatorskie metody diagnostyki i leczenia okażą się skuteczniejsze – na wypadek, gdyby sami musieli skorzystać z terapii. Trzymamy więc rękę na pulsie zwłaszcza tych dziedzin, które dla zdrowia publicznego wydają się najatrakcyjniejsze i – jakkolwiek to zabrzmi – najmocniej przyciągają uwagę.

Pod tym względem choroby krążenia oraz nowotwory to niewątpliwy crème de la crème dziennikarstwa medycznego. Ale już nie raz spotkałem się z pretensjami przedstawicieli obu specjalności wzajemnie zarzucających sobie (ale przede wszystkim mediom) nadmierne skupienie na tematyce serca lub raka. Onkolodzy uważają, że problemy w ich specjalności są najpilniejsze do rozwiązania, ale wciąż niedoceniane przez dziennikarzy, natomiast kardiolodzy z racji rozpowszechnienia się czynników ryzyka związanych z układem krążenia te zagadnienia uważają za najważniejsze i zbyt mało nagłaśniane w porównaniu z onkologią.

W cieniu rywalizacji dwóch Goliatów niewiele innych dziedzin medycyny potrafi się przebić do świadomości opinii publicznej. Jeśli nawet któraś – jak ostatnio psychiatria dziecięca – trafi na czołówki, raczej długo się tam nie utrzyma. Zainteresowanie nimi jest, rzec można, sezonowe. Ale dobre i to, bo niektóre specjalności nawet i na to liczyć nie mogą.

Czy nie dziwi Państwa np. pomijanie w mediach zagadnień związanych z medycyną podróży? To przecież oddzielna gałąź nauki, choć blisko związana z zakaźnictwem, której znaczenie powinno być dużo większe, niż wynika ze skromnej liczby notatek prasowych. Wakacje w tropikach w czasach przedpandemicznych weszły w krew niekoniecznie wytrawnym podróżnikom, ale mało kto był do nich odpowiednio przygotowany. A media rzadko taką potrzebę sygnalizowały.

Przez ostatnie dwa lata ruch turystyczny w egzotyczne regiony świata wyraźnie osłabł. Tego lata i jesienią może jednak znów przybrać na sile, bo Polacy są spragnieni dalekich podróży. Nie wszystkich na nie będzie stać, lecz nie pieniądze akurat są tu największym problemem. Chodzi raczej o brak potrzeby uzyskania porad medycznych dotyczących przygotowania do takich wyjazdów i nieznajomość pułapek, które mogą czyhać podczas egzotycznych eskapad. Skoro nasze media stronią od opisywania chorób, endemicznie występujących w tropikach, klienci biur turystycznych nie wypytują o szczegóły, a najważniejszym punktem ich dociekań pozostaje odległość hotelu od plaży, nie zaś lista zalecanych szczepień.

Pamiętam powakacyjną konferencję z udziałem kierownika Krajowego Ośrodka Medycyny Tropikalnej z Gdyni, który kilka lat temu przedstawiał następującą statystykę (zachowałem w archiwum ku pamięci!): ze 100 tys. wyjeżdżających na czterotygodniowy urlop w tropiki 45 tys. odczuwa na miejscu złe samopoczucie i zażywa leki, 9 tys. musi leżeć w łóżku z powodu choroby, 8 tys. skorzystało z porady lekarskiej podczas podróży lub zaraz po powrocie, 500 hospitalizowano zagranicą. Dane te pewnie się nie zmieniły i choć pandemia napełniła niektórych większą trwogą o zdrowie, podczas wakacji myślenie o zarazkach i ryzyku ich przenoszenia wyraźnie ustępuje pierwszeństwa beztrosce. Zika, denga, a ostatnio małpia ospa wydają się Polakom tak obce, że nawet pojawienie się ich poza Afryką lub Ameryką Południową nie robi żadnego wrażenia. Tymczasem organizmy mamy po lockdownie, mówiąc z grubsza, mocno wyjałowione i trzeba liczyć się z tym, że podatność na infekcje egzotycznymi bakcylami może wzrosnąć.

Ale czy poza garstką specjalistów medycyny podróży ktoś się tym przejmie i gotów jest swoich pacjentów uświadamiać? Czy są ułatwienia w znalezieniu kontaktu z punktami dysponującymi aktualną wiedzą o lokalnych zagrożeniach epidemicznych? Próbowałem niedawno na Śląsku znaleźć placówkę, w której szybko i bez ambarasu podano by szczepionkę przeciwko tężcowi (wraz z polio, krztuścem i błonicą – w jednej dawce przypominającej), i nawet Sanepid nie potrafił wskazać mi właściwego adresu, a niektóre przychodnie odmawiały zdecydowanie. Trudno się zatem dziwić, że tego rodzaju szczepienia – za które ubezpieczony i tak musi niemało zapłacić, bo powyżej 120 zł – nie cieszą się zainteresowaniem. Absurdem jest to, że media mają namawiać ludzi, by we własnym interesie pamiętali, iż co dziesięć lat należy uodpornić się na niektóre choroby, a Państwowa Inspekcja Sanitarna i gabinety medycyny rodzinnej odsyłają chętnych z kwitkiem.

Nie ma wątpliwości, że choroby zakaźne są w natarciu, a wywołujące je mikroby, które miały już dawno wyginąć, najbardziej korzystają na globalizacji. Ostrzegali przed tym specjaliści chorób zakaźnych na długo przed pojawieniem się koronawirusa, ale politycy i decydenci zbywali ich apele machnięciem ręki, twierdząc (jak wtedy, gdy wykryto w Europie ognisko zawleczonej z Afryki eboli), że jesteśmy na wystąpienie licznych zakażeń dobrze przygotowani. Ebola na szczęście do Polski nie dotarła, wystarczył SARS–CoV-2 i zdobyliśmy aż nadto dowodów, że co innego napisać zalecenia, a co innego zaopatrzyć szpital w niezbędne materiały i środki chroniące personel przed zagrożeniem. Wcześniejsze doświadczenia ze szczepionkami przeciwko świńskiej odmianie grypy, których nie kupiła Ewa Kopacz (co niektórzy do dziś uważają za jej sukces na stanowisku ministra zdrowia), nauczyły urzędników, że szkoda wydawać pieniądze na coś, co może w ogóle się nie przydać. Z traktowaniem po macoszemu medycyny podróży jest podobnie – nikomu się nie przydaje przed, dopiero ewentualnie po; a powinno być właśnie na odwrót.

Główną przyczyną zoonoz, czyli chorób odzwierzęcych, jest aktywność ludzi, która prowadzi do szybszego obiegu patogenów w ekosystemie. Ale największym naszym błędem było w ostatnich latach to, że straciliśmy z pola widzenia te zagrożenia, bo przesłoniły je tzw. epidemie chorób cywilizacyjnych. Bo to m.in. wspomniani na początku onkolodzy i kardiolodzy przekonali wszystkich, by skoncentrować się na ich dyscyplinach, i nawet pojęcie epidemii, przypisane dawniej wyłącznie zarazkom, rozszerzono na schorzenia, które z tradycyjnie rozumianą zakaźnością nic nie łączy. Skoro zaczęto ostrzegać przed epidemiami nadciśnienia, cukrzycy, raka i otyłości, kto zwracałby uwagę na tlące się na peryferiach świata epidemie wywołane przez niewidoczne mikroby? Nawet w najbiedniejszych krajach Afryki i Azji, gdzie zagrożenie biegunkami wirusowymi czy malarią nigdy nie osłabło, epidemie chorób cywilizacyjnych, związane ze zmianą trybu życia, stały się dużo bardziej palącym problemem.

Przyszedł czas, by to złudne wrażenie zmienić. Aż 70 proc. chorób zakaźnych jest pochodzenia odzwierzęcego i najczęściej są skutkiem nieprzemyślanych działań człowieka. Również tego, który z egzotyką ma tylko sezonowy kontakt i dwutygodniową obecność w kurorcie ograniczy do plażowania. Dla lokalnych społeczności turystyka jest źródłem utrzymania, jednak ambicja zrobienia sobie selfi na dziewiczej wyspie najpierw kilku, potem kilkudziesięciu, a wreszcie kilkuset użytkowników Instagramu sprawia, że touroperatorzy postanawiają wybudować w rzadko uczęszczanym miejscu okazały hotel, który przyciągnie jeszcze większe stado turystów. Dzikie zwierzęta będą musiały ze swojego terytorium się wynieść, lecz w rzeczywistości znajdą się bliżej ludzi, stając się celem polowań, handlu, a nawet zwykłej zabawy. I przy okazji kolejnym ogniskiem zarazków. Skrócenie dystansu ułatwia wymianę patogenów, a to zawsze przyspiesza ich ewolucję.

Specjaliści od medycyny podróży i chorób tropikalnych pewnie mogliby i na te aspekty zwracać profilaktycznie swoim pacjentom uwagę. Gdyby tylko ktoś chciał ich słuchać. Gdyby pacjenci wiedzieli, że tacy lekarze też są. <

Autor jest publicystą „Polityki”.

Forum dyskusyjne - napisz komentarz

Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.

Archiwum