5 marca 2005

Szkoła samorządności

Nie doceniłem szybkości współczesnych środków przekazu – w styczniowym numerze Pulsu pojawiły się kolejne wspomnienia z Klubu Medyka. Co rychlej siadłem do komputera, bo w tej materii jest pewne rzeczy pomieszanie.
Chciałbym zauważyć, że często mylone są dwie różne struktury organizacyjne. W drugiej połowie lat 40. i na początku lat 50. istniało Stowarzyszenie Samopomocowe Studentów Medycyny Uniwersytetu Warszawskiego „Koło Medyków” (tak brzmiała pełna nazwa statutowa). Kontynuowało ono działalność Koła Medyków powołanego przez walne zgromadzenie studentów Wydziału Lekarskiego 19 grudnia 1915 r., działającego do wybuchu wojny. Przyjaźnie zadzierzgnięte na Tajnym Wydziale Lekarskim, w Szkole Zaorskiego i na Uniwersytecie Ziem Zachodnich sprawiły, że gdy na skrawku wyzwolonego miasta reaktywowano Wydział Lekarski UW, zgromadzona wokół niego młodzież również wznowiła działalność – w Stowarzyszeniu Samopomocowym Studentów Medycyny. Dziekanat mieścił się w budynku szkoły przy ul. Boremlowskiej, na Grochowie. Umieszczono tam jedyny w tej części miasta szpital. Dziekanem był doc. Tadeusz Butkiewicz.
W lipcu 1945 r., jeszcze z głową obandażowaną po operacji, udałem się do Warszawy na rekonesans. Podjąłem decyzję, że będę studiował medycynę. Pojechałem „okazją”. Wysadzono nas w okolicy placu Zawiszy. Dziś nie podejmuję się opisać widoku Warszawy w dziewięć miesięcy po upadku Powstania. Dotarłem na Koszykową. Budynek Kliniki Dermatologicznej i Instytutu Wenerologicznego ocalał. Nareszcie konkretna informacja, tyle tylko, że w 1945 r. przeprawa z Koszykowej na Grochów to była cała wyprawa. Na Boremlowskiej, na pierwszym piętrze, w pierwszym pokoju po lewej stronie dziekanat, a w nim pani Rumpowa. Któż ją jeszcze pamięta? Całe pokolenia lekarzy są przekonane, że od zawsze był tam pan Jan.
Papiery składałem już na Krakowskim Przedmieściu i tu, w Sali Kolumnowej UW, odbyły się egzaminy wstępne. Zgromadziły się tłumy. Przedwojenni maturzyści, absolwenci kompletów tajnego nauczania z czasów wojny. Przyjęto nas 172, z czasem liczba ta wielokrotnie wzrosła.
Rozpoczęcie studiów w popowstańczej Warszawie przypominało skok do bardzo zimnej i nieznanej wody. Mogliśmy się wówczas przekonać, czym jest samopomoc i samorządność. Koledzy z Koła Medyków, sami będąc w trudnej materialnej sytuacji, spieszyli innym z pomocą. Dziś może wielu trudno to pojąć, ale czynili to rzeczywiście zgodnie z zapisem statutu – samopomocowo i samorządnie. A czasy były trudne, nie tylko pod względem ekonomicznym.
Pierwszym powojennym prezesem Koła Medyków był Zbigniew Warakomski, wiceprezesem – Andrzej Zaorski, wkrótce zresztą aresztowany i uwięziony we Wronkach. Dziś byłaby to sensacja, wtedy jednak aż nazbyt często znikali znajomi, przyjaciele.
Bazą Koła Medyków był okazały przedwojenny dom przy ul. Oczki 5, będący własnością Stowarzyszenia. Wybudowany w 1935 r. według projektu architekta Odyńca-Dobrowolskiego. O tej okazałości w 1945 r. piszę, oczywiście, z pewną przesadą. Ulica Oczki poważne ucierpiała podczas Powstania. W najlepszym stanie zachował się budynek na rogu Chałubińskiego i Oczki – pewnie dlatego stał się siedzibą Informacji Wojskowej, instytucji budzącej jeszcze większą grozę niż Urząd Bezpieczeństwa. Do 1939 r. mieściło się w nim Dowództwo Korpusu Ochrony Pogranicza.
Powojenną działalność Koła Medyków podzielić można na dwa okresy, różniące się dość zasadniczo. Właściwie drugi okres to już z góry zaplanowany, proces likwidacji samodzielnego stowarzyszenia młodzieży akademickiej. Proces likwidacji nasilił się w 1948 r.
Świadomość, że jestem studentem uniwersytetu, gdzie tuż przed wojną jako uczeń gimnazjalny słuchałem wykładu profesora Oskara Haleckiego, dodawała mi skrzydeł. Byłem przekonany, że wszyscy koledzy czują podobnie. Było jasne
– trzeba zacząć od „własnej chaty”. Pracowałem w Komisji Pracy Koła Medyków. Pamiętam, z jakim entuzjazmem, bez względu na płeć, odgruzowywaliśmy Dom Medyka, Anatomicum czy Sądówkę. Dziś z uśmiechem niedowierzania i z kpiną przyjmuje się te rewelacje. Nie bez przyczyny – przez następne lata dostatecznie skompromitowano tzw. czyny społeczne. Ale wówczas pracowaliśmy dla siebie, z głęboką wiarą, że przyniesie to konkretne rezultaty. Biorąc pod uwagę krótki okres istnienia Koła, trudno zrozumieć bujny rozwój jego działalności samopomocowej, intelektualnej, naukowej, rozrywkowej, a nawet gospodarczej. Prowadzona była stołówka. Grono entuzjastów zorganizowało hodowlę tuczników. Naszą własnością były dwa samochody – ciężarowy amerykański „Dodge” i terenowy „Willys”. Ten drugi zarobkował. Z dwoma kolegami na pokładzie, ochoczo pokrzykującymi: „Na Pragę, na Pragę!”, ruszał przez most pontonowy w okolice Dworca Wileńskiego. Wydawane były bilety sygnowane pieczątką Koła.
Brzmi to wszystko dość prozaicznie, gdy tymczasem wspomnienia w Pulsie roją się od nazwisk znamienitych kolegów. Na którymś ze zjazdów absolwentów opowiadaliśmy dowcipy, że połowa Senatu świeżo otwartej Akademii w Białymstoku to absolwenci roczników, których dotyczy ta opowieść. Andrzej Karwowski, długoletni dziekan pierwszego wydziału, to kursowy kolega. Mietek Chorąży przez wiele lat organizował Instytut Onkologii na Śląsku, a potem nim kierował. Ze Stefanem Niewiarowskim (Funiem), który przyjechał z Ameryki, jesteśmy na jednym zdjęciu (przyczyną – sąsiedztwo nazwisk). Rektorzy Uniwersytetu Warszawskiego i Akademii Medycznej wręczają nam odnowione dyplomy. Długo mógłbym przytaczać nazwiska kolegów, którzy trwale zapisali się w pamięci.
W pierwszych powojennych latach aktywność Koła koncentrowała się przede wszystkim na działalności samopomocowej. Kuratorem był wielce przez młodzież medyczną lubiany profesor Marian Grzybowski, jeden z dyspozytariuszy Funduszu Społecznego „Drawa”. Ale o tym i o wydawanym przez nas miesięczniku „Życie Medyczne”, które pobiło w owych czasach rekord trwania na rynku prasy medycznej, napiszę już w następnym odcinku. Ü

Jerzy MOSKWA

Archiwum