15 maja 2008

Miłość w czasach okupacji cz. II

… dziś, tylko cokolwiek dalej

Tułaczka

Popędzani niemieckimi kolbami, dochodzą do Służewca, stamtąd pociąg towarowy wiezie ich do Pruszkowa. „Przejeżdżając przez Włochy, zobaczyliśmy nieuszkodzone domy – notuje Irena ĆWIERTNIA w dzienniku.
– W oknach wisiały firanki, na parapetach stały kwitnące kwiaty”. Trafiają do obozu przejściowego. Matka kolegi, lekarka, wypisuje zaświadczenie stwierdzające u Ireny gruźlicę. Razem z grupą chorych Irena jedzie w odkrytym wagonie-węglarce w nieznane. Po blisko dwóch dobach dojeżdżają do Wolbromia. A tam oczekują ich przedstawiciele RGO – Rady Głównej Opiekuńczej. Irena znajduje dach nad głową u młodego małżeństwa. Gdy zaczyna chorować, odstępują jej własne łóżko i wzywają lekarza. „Dbali o mnie bardzo.
Gospodyni przyniosła mi kompot, jabłka, białe pieczywo, szarlotkę. Patrzyłam na te specjały i nie mogłam jeść. Wciąż brakowało mi sił”.
Pod koniec października przypadek kieruje ją do Skały koło Ojcowa. Mieszka u rodziny nauczyciela. „Co za radość! – pisze 4 listopada.
– Siedząc w kuchni przy kolacji, usłyszałam głos mojej mamy, niewidzianej od trzech miesięcy! Wkroczyła z workiem na plecach, ubrana w płaszcz babci i spódnicę z koca – moja zawsze elegancka i wytworna mama. Była u kresu sił. Szła pieszo z Wolbromia 22 kilometry. Do mnie”. Matka Ireny uciekła z transportu, odnalazła w Łowiczu babcię i przez ubezpieczalnię społeczną w Krakowie otrzymała wiadomość, że córka jest w Wolbromiu. 1 sierpnia nie zdołała się przedostać do swego mieszkania na Puławskiej, ponieważ skrzyżowanie z Rakowiecką, obstawione przez niemiecką artylerię, stanowiło zaporę nie do przebycia. Przez całe powstanie koczowała na Marszałkowskiej, śpiąc w piwnicach i na schodach. Przywiozła też wiadomość o Jerzym.
Jeszcze podczas powstania spotkała kolegę Ireny ze Szkoły Zaorskiego, który widział Jerzego, kiedy z chłopcami z batalionu „Kiliński” zdobywał Pastę na Zielnej i Prudential na placu Napoleona.

W Skale Irena zarabia udzielaniem lekcji. „Marian, mój uczeń, to bardzo porządny dzieciak. Przyniósł siekierę i młotek i zreperował nam łóżko. Nareszcie nie będziemy spały na podłodze. Bardzo się przez to zaziębiłam. Romek przyniósł mi za lekcje pół kilograma słoniny, a Marian, którego uczyłam łaciny i niemieckiego – aż 300 złotych”.

Nadchodzi Boże Narodzenie. Spędzają je – razem z babcią, którą mama przywiozła z Łowicza – u gospodarzy. Przed świętami miejscowi przynoszą podarunki: kurę, mąkę, jabłka, słodycze. Nawet właściciel sklepu żelaznego, dowiedziawszy się, że to warszawianki, ofiarowuje im patelnię, trzy talerze, karbid i mydło. Przy wigilijnym stole najbardziej brakuje dziadka i Jerzego; wciąż nic o nich nie wiadomo.

Zbliża się front. 16 stycznia 1945 roku detonacje są coraz częstsze, słychać serie z karabinów maszynowych i nagle głośne: Urra! „Rankiem chłopcy z sąsiedniej chaty przybiegli z wiadomością, że wokół są już tylko sowieci”.
Sowiecki kapitan przyprowadza na nocleg 18 żołnierzy. „Kazali babci gotować poćwiartowaną świnię. Dali nam słoninę i papierosy. Jedli gotowaną słoninę i zapijali rozcieńczonym denaturatem. Mama mówiła im, że mogą oślepnąć. Ale oświadczyli, że im nic nie zaszkodzi”.
4 lutego gospodarze zabierają Irenę saniami do oddalonego o 19 km Krakowa. Z gazety Irena się dowiedziała, że jej wujek, Jan Mulak, podczas powstania delegat
Komendy Głównej PAL, ma wydawać w Krakowie nowe pismo „Naprzód”. Odnajduje go w siedzibie PPS. Wujek zaprasza je z matką do siebie. Matka tymczasem wybiera się na rekonesans do Warszawy. Wraca do Krakowa 24 lutego. „Z jej sczerniałej twarzy wyczytałam nieszczęście. W Warszawie trafiła na ekshumację zwłok Jerzego
z podwórka posesji na ul. Brackiej 18 i jego pogrzeb.
8 września, w dniu, na który był wyznaczony nasz ślub, dostał postrzał w brzuch. W portfelu miał legitymację AK i moją fotografię”.

Przy ekshumacji była też obecna matka Jerzego. W powstaniu straciła męża i syna. Stanisława Jendryszka, w grupie mężczyzn z Pragi, Niemcy popędzili na lewy brzeg Wisły i tuż za mostem Kierbedzia rozstrzelali.
8 sierpnia, w gmachu opery, został też zamordowany dziadek Ireny, Jan Sowa. „Mężczyzn ustawiali na brzegu fosy dla orkiestry – pisze Irena w dzienniku. – Ciała spadały do fosy. Zginęło wówczas 350 osób. Ich zwłoki kazali powynosić na plac Piłsudskiego. Olbrzymi stos oblali benzyną i podpalili”.

Powrót

3 marca Irena z matką wracają do Warszawy. „Widok był przerażający. Wszędzie ruiny przysypane śniegiem i resztki spalonych domów. Na placu Zamkowym leżała powalona kolumna Zygmunta. Posąg króla z krzyżem w ręku spoczywał na śniegu. Dotarłyśmy do świeżo uruchomionego mostu pontonowego. Chciałyśmy się dostać do mamy Jerzego na Stalową. Z płaczem stanęłyśmy nad brzegiem Wisły. Most był dziś nieczynny dla cywilów!”.
Ich dom na Puławskiej ocalał. Z mieszkania zniknęło wszystko, co dało się wynieść, przybył za to dziki lokator. Z domu na Focha, gdzie mieszkali dziadkowie, „sterczały tylko resztki muru, a na drugim piętrze wisiała skrzynka telefoniczna”. Po wartościowych rzeczach schowanych w piwnicy – ani śladu.

W pierwszym roku po wyzwoleniu życie miasta koncentruje się na Pradze. Od lutego przy ul. Boremlowskiej na Grochowie działa Wydział Lekarski UW. Irena zostaje przyjęta na czwarty rok studiów. Mieszka u matki narzeczonego; codziennie przemierza wiele kilometrów ze Stalowej na Boremlowską.

Chodzą na Bródno, na jego grób, ale wzajemnie utwierdzają się w przekonaniu, że on żyje. Przy okazji ekshumacji i pogrzebu Stanisława Jendryszka kuzyni otwierają trumnę Jerzego. „Nie udało im się jednak ustalić tożsamości, gdyż ciało było już bardzo zmienione. Ubranie miał zupełnie inne od tego, w którym wyszedł z domu, na szyi Staś nie znalazł łańcuszka z medalikiem, który mu zawiesiłam 1 sierpnia. A może to nie on?”. W dniu jego imienin matka zamawia mszę żałobną. „Gdy ministrant zapalił świece, jedna zgasła, a po chwili zapaliła się na nowo. Czyżby to był znak?”. Z rozpaczy chodzą do wróżek. „Byłyśmy otoczone wróżkami. Mówiły, że on wróci i że to nastąpi już niedługo. Błagam Boga, by uczynił cud”.

Dużo jeszcze czasu upłynie, zanim Irena przyjmie do wiadomości, że cudu nie będzie. Ale powoli zaczyna wracać do życia. Traci zainteresowanie wróżbami, zabiera się do intensywnej nauki. „Najwyższy czas, bym zaczęła myśleć o przyszłości. Muszę poważnie zabrać się za studia, skończyć je i wyrwać się w świat”.

W lipcu 1945 roku przeprowadza się do akademika na ul. Boremlowską. „Wszyscy tu żyją jak jedna rodzina” – zauważa. Mieszka tam też Marysia Kudelska, sanitariuszka, która była świadkiem śmierci Jerzego. Wiedziona intuicją Irena stwierdza: „W dzień i w nocy na nią patrzyłam i zaobserwowałam jej dziwne zachowanie. Wierzyć mi się nie chce, by mówiła prawdę o śmierci Jerzego”. Kiedy wreszcie zdobyła się na odwagę, żeby z nią porozmawiać, Marysia „wykręciła się
i uciekła z kolegą Sitowskim”. W listopadzie dochodzi wreszcie do rozmowy. Marysia nie ma wątpliwości, że to Jerzy zginął. Potwierdza to z całą stanowczością – przecież dobrze go znała przed powstaniem, obydwoje mieszkali na Pradze.

Irena solidnie odbywa praktyki: położniczą w klinice prof. Adama Czyżewicza na Oczki i neurologiczną u prof. Adama Opalskiego, gdzie byli z Jerzym zapisani
na 1 sierpnia 1944 roku. Mieszka teraz z mamą i babcią na Puławskiej. Dziki lokator się wyniósł, są we trzy – komfortowo, jak na owe czasy. „Byłam rozczulona, gdy moja kochana babunia z wielkim zapałem szykowała różne specjały na moje imieniny. Mówiła, że w ubiegłym roku byłam głodna i samotna, to w tym muszę mieć wszystko, co tylko jest możliwe”.

Jak zginął Jerzy

Irena Ćwiertnia uzyskała dyplom lekarski w 1949 roku. Była już wtedy żoną Zbigniewa Sitowskiego, dermatologa, kolegi ze Szkoły Zaorskiego i z „Boremlowa”, i matką rocznego synka. Zdobyła specjalizację z pediatrii, potem II st. z oświaty zdrowotnej. Kierowała oświatą zdrowotną w Wojewódzkim Ośrodku Matki i Dziecka, a po jego likwidacji w Wojewódzkim Zespole Przychodni Specjalistycznych, była też kierowniczką punktu krwiodawstwa w Szpitalu im. prof. Witolda Orłowskiego. Po przejściu na emeryturę w 1980 roku przepracowała 13 lat jako lekarz szkolny. Jej małżeństwo nie było szczęśliwe. Mąż nie wytrzymywał porównania z Jerzym. Rozwiodła się, wyszła za mąż ponownie. O Jerzym Jendryszku pamięta przez całe życie. Pozostawała w serdecznych stosunkach z jego matką, aż do jej śmierci w wieku 92 lat. Matka nigdy się nie dowiedziała, kto zabił jej syna. – A ja dopiero po 46 latach, w 1990 roku. Przeczytałam książkę Bronisława Lubicz-Nycza „Batalion Kiliński AK 1940-1944” i nie znalazłam nazwiska Jerzego. Po prostu zatrzęsłam się z oburzenia! Poszłam na zebranie akowców z tego batalionu. Dowiedziałam się, że autor książki miał uzupełnić listę, ale nie zdążył przed śmiercią. A Marek Peszke zbiera właśnie zdjęcia żołnierzy batalionu Kiliński walczących w powstaniu i ma zamiar wydać album.
I to on mi powiedział prawdę.
Jerzego śmiertelnie zranił kolega, ps. „Burza”. Obserwował wyłom w murze kina Colosseum, spodziewając się Niemca. Zobaczył niemiecki hełm, to strzelił. A Jerzy był ostatni z naszych, tuż za nim Niemcy. Gdyby nie ten hełm… Kula trafiła go prosto w brzuch, padł. Koledzy nie mogli się do niego przedostać z powodu ciągłego ostrzału. Sanitariuszka się doczołgała,
przymocowała kabel elektryczny do jego pasa i go przeciągnęli, a potem przenieśli do pałacyku na Brackiej 18. Zajęła się nim Marysia Kudelska z sanitariuszką Krystyną Rogalską. Wyszeptał: „łapcie krew”, ale widząc wypływające wnętrzności, zażądał, by go zostawić i ratować innych. Marysia została przy nim i usłyszała jego ostatnie słowa: „Matka niech nie płacze, a Irenka niech wyjdzie za mąż”. Pochowali go na podwórku.

Maria Kudelska, tak usilnie nagabywana przez Irenę, nigdy nie wyjawiła okoliczności tego tragicznego wydarzenia. Po przeżyciach powstańczych zapadła na chorobę psychiczną i po krótkim pobycie w szpitalu zmarła.
Los „Burzy”, który śmiertelnie zranił Jerzego, był podobny. Po upadku powstania został wywieziony do Rzeszy. Wrócił do Polski z objawami choroby psychicznej, trafił do szpitala. Po wyjściu z niego popełnił samobójstwo, skacząc z mostu do Wisły.

Po latach poczułam potrzebę przepisania mojego dziennika z małego notesu – mówi dr Irena Ćwiertnia-Sitowska. – W obawie, by nie wpadł w ręce Niemców, pisałam go po łacinie, po francusku, stosowałam skróty i szyfr. Nikt by tego nie zrozumiał. A chciałam, żeby ten dziennik przeczytały moje wnuki i prawnuki.

Ewa DOBROWOLSKA

Archiwum