14 czerwca 2013

Spostrzeżenia lekarza emeryta

Moją wielką wadą jest to, że zbyt długo żyję.
Skończyłam 91 lat, mimo to staram się nie zawracać głowy pracownikom służby zdrowia. Przed kilku laty kurowałam się w klinice przy ul. Banacha, w niej ustalono rozpoznanie i zalecono leki. Przepisuję je sobie sama. Okresowo odwiedzam Poradnię Nefrologiczną Szpitala Dzieciątka Jezus.
Przychodnia została przeniesiona z ul. Spiskiej na Barską, na tył budynku, w którym od frontu mieści się zakład pogrzebowy. Wszystko jest na miejscu! Bardzo wygodne dla rodziny chorego… O tym, jak ta niefortunna lokalizacja może wpływać na psychikę pacjenta, nikt nie pomyślał.
Ponieważ jestem coraz starsza, postanowiłam dowiedzieć się, do kogo mogę zwrócić się w wypadku choroby. Zaczęłam od ul. Barskiej. Usiłowałam uzyskać informację o wizycie domowej. W przychodni nie znaleziono moich dokumentów, odesłano mnie na ul. Szczęśliwicką. W latach 1981-1994 pracowałam w higienie szkolnej na terenie Ochoty. Byłam już wtedy na emeryturze. Przestałam pracować, kadry się zmieniły, po moich papierach personalnych i chorobowych nie został nawet ślad.
Na początku 2012 r. miałam silne zaburzenia układu krążenia, postanowiłam wezwać lekarza do domu. Jednak zamówienie wizyty telefonicznie nie było możliwe, sygnał sugerował, że aparat jest „zajęty” lub słuchawka specjalnie odłożona. Poprosiłam syna, aby udał się do poradni. Obiecano mu, że przyjdzie do mnie sama kierowniczka przychodni, ze względu na to, że jestem lekarzem. Zjawił się mężczyzna. Błysnął bielą uzębienia, stanowiącą jedyny jasny akcent w jego postaci, ale po polsku mówił dobrze. Byłam tak zaskoczona, że krążenie od razu mi się poprawiło. Po pobieżnym badaniu orzekł, że muszę udać się do szpitala. Odmówiłam, więc polecił szybkie skomunikowanie się z kardiologiem. Na wizytę w poradni rejonowej musiałabym czekać kilka miesięcy. Syn zawiózł mnie do prywatnej poradni przy ul. Nowogrodzkiej. Trafiłam do bardzo dobrego specjalisty, który po dokładnym zbadaniu przepisał odpowiednie leki i dietę. Na koniec zachował się zupełnie nieoczekiwanie, polecił rejestratorce zwrócić mi zapłaconą sumę. Postąpił według starej zasady, obecnie już nieprzestrzeganej – lekarz od lekarza nie pobiera zapłaty za wizytę.
Na jesieni poczułam się znów gorzej. Poprosiłam o wizytę domową lekarza rodzinnego z przychodni przy ul. Szczęśliwickiej. Przyszła młoda osoba, weszła do pokoju, w którym leżałam, nawet nie zdejmując wierzchniego okrycia. Gdy zaproponowałam jej, by powiesiła kurtkę w przedpokoju, orzekła, że nie będzie się rozbierać dziewięćdziesiąt razy. Na takie dictum po prostu zaniemówiłam. Lekarka stanęła z dala ode mnie, zapytała, co mi dolega, i stwierdziła, że muszę udać się do szpitala. Badania nie przeprowadziła, nie miała zresztą ani fonendoskopu, ani aparatu do mierzenia ciśnienia krwi. Zdołałam ją jedynie poprosić o skierowanie na badania laboratoryjne, na co wyraziła zgodę, lecz poleciła przyjść po nie do przychodni. Bardzo mnie to zdziwiło. Następnego dnia po skierowanie poszedł syn. Za biurkiem siedziała ta sama lekarka, która była u mnie, bez białego fartucha, podobnie jak poprzedniego dnia. Skierowanie mogło być zrealizowane dopiero po tygodniu.
Leczenie dalej byłam zmuszona prowadzić sama. Dobrze, że jestem lekarzem i mogę sobie przepisywać konieczne leki. Ale co ma zrobić obłożnie chory mieszkający samotnie, nieorientujący się w sprawach medycznych?
Gdzie się podziało decorum medicinale?

Irena Ćwiertnia-Sitowska,
emerytowany lekarz pediatra

Archiwum