20 grudnia 2010

Literatura i życie

Artur Dziak

Mimo niebywałego rozwoju metod diagnostycznych, wielkie znaczenie w leczeniu ma nadal osobiste doświadczenie lekarza, czyli gromadzona wiedza o pacjentach i ich chorobach oraz o wzajemnych konfiguracjach rozmaitych chorób. Niejednokrotnie właśnie przypomnienie sobie jakiegoś rzadkiego przypadku chorobowego może zadecydować o właściwym leczeniu, a nawet o życiu pacjenta!
Że tak jest naprawdę, doświadczyłem wielokrotnie. Jeden epizod szczególnie pozostał w mej pamięci, zapewne dlatego, że w grę wchodziła moja zawodowa kariera. Było to w czasie mego stypendium w Paryżu, podczas Międzynarodowego Zjazdu Ortopedów w 1970 roku.
W czasie obrad jednej podgrupy zjazdowej, na której dyskutowano co trudniejsze przypadki chorobowe, zaczęła się ożywiona dyskusja nad pacjentem cierpiącym na nieokreślone dolegliwości kręgosłupa. Naturalnie dyskutuje ze sobą niewielka grupa profesorów i docentów – creme de la creme światowej ortopedii. Reszta w nabożnym milczeniu tylko słucha. W miarę upływu czasu rozpiętość opinii narasta, w związku z czym niektórzy stają się przesadnie, ale zimno uprzejmi w stosunku do innych, jak też bardzo zawoalowanie zjadliwi. Wydaje się, że sprawa nie doczeka się rozwiązania. W tym czasie, korzystając z prawa do zbadania pacjenta, dochodzę do wniosku, że cały ten wysoce uczony dyskurs prowadzi donikąd, gdyż dyskutujący pominęli ważny szczegół radiologiczny. Na jednej projekcji, z całej talii wykonywanych w różnym czasie prześwietleń, widoczna jest maleńka jamka kostna, właściwie niedostrzegalna dla zwykłego zjadacza chleba. Ale nie dla mnie, który współpisał ortopedyczno-radiologiczną biblię pt.: „Badanie radiologiczne w ortopedii”. Jamka ukryta była w łuku jednego z kręgów lędźwiowych.
I już wiem: jest to najwyraźniej tzw. nidus kostniaka kostninowego, nowotworu łagodnego, ale powodującego wyjątkowo dokuczliwe bóle nocne. Z racji nietypowego umiejscowienia zmiana nie daje typowego odczynu kostnego, czyli wrzecionowatego zagęszczenia kości, ze strony drażnionej okostnej. Jestem pewny swego rozpoznania, tym bardziej, że podobny przypadek leczyliśmy przed kilkoma laty w klinice w Warszawie. Odczuwam wielką satysfakcję i dumę z mego odkrycia, ale nie wiem, czy włączyć się w dyskusję, tym bardziej, że dyskutują autorytety i same ortopedyczne tuzy. Gdyby okazało się, że nie mam racji, nie wybaczyliby mi i w Paryżu byłbym skończony! Poza tym, jak powiedzieć o czymś, o czym wielcy w ogóle nie pomyśleli i co przeoczyli! Kiedy wyciągam do góry rękę, widzę, jak siedzący w prezydium profesor Piątkowski z Polski daje mi rozpaczliwe znaki, bym się nie wygłupiał. Ale próżność, chęć zwrócenia na siebie uwagi w międzynarodowej socjecie i błyśnięcia wiedzą przeważa, przeto zabieram głos.
Wiem, że muszę ważyć każde najmniejsze słowo, by nikogo nie urazić, a już w żadnym przypadku mego patrona, szefa kliniki, u którego właśnie odbywam staż. Mobilizuję przeto całą mą wredność i zaczynam:
– Jestem właśnie pod wielkim wrażeniem dyskusji o tym niezwykle tajemniczym przypadku, dlatego zainspirowany tokiem myślenia pana profesora X (kłamstwo!), pozwalam sobie zwrócić uwagę na niejaką korelację klinicznego przebiegu choroby z dokumentacją radiologiczną. Być może dalsza obserwacja pacjenta, rien de plus juste1 – jak słusznie zauważył pan profesor Y (kolejne obrzydliwe kłamstwo!) przybliży nas do rozpoznania definitywnego, tym bardziej, że po tej rzeczowej i pouczającej naradzie i dzięki wyczerpującej merytorycznej dyskusji mamy już rozpoznanie wstępne (całkowita nieprawda!). Pod koniec wystąpienia uważnie obserwuję twarze obecnych i widzę, że wygrałem! Podsumowujący dyskusję profesor skwapliwie łyka – jak indyk kluskę, jakby powiedziała moja matka – podsuniętą mu równie usłużnie, co wrednie sugestię i stwierdza: – Dobrze się stało, że nasz polski kolega uważnie śledził mój tok myślenia, gdyż en effet2 w pierwszym rzędzie należy myśleć o Osteoid Osteoma (teraz on kłamie!). Proponuję zastosować salicylaty i w zależności od ewolucji procesu dopiero wówczas rozważyć rozwiązanie operacyjne.
Olbrzymia ulga! Wychodzę z sali, niektórzy mówią mi dobre słowa, inni zawistnie milczą, co dowodzi, że głos warto było zabrać! Po kilku dniach wychodzi na moje. W tym czasie otrzymuję propozycję dodatkowych zastępstw i dyżurów, zaś jeden z adiunktów, który z powodu „właściwego ożenku” leczy pacjentów z tzw. mondu, zabiera mnie wieczorami do swej prywatnej kliniki.
Qui fait bon vivre!3 Po kilku miesiącach zaledwie mam tyle pieniędzy, że zaczynam myśleć o dobrym samochodzie! Embarras de richesse4.
– Idąc jutro do szpitala zabierz ze sobą wizytowy strój – mówią pewnego dnia koledzy. Czynię tak, jak powiedzieli, ale w czasie przerwy obiadowej pytam się, do czego będzie mi ten strój potrzebny. Po co mam się na wieczór ubierać na czarno – gdzie idziemy?
– Ty się nie pytaj, gdzie idziemy – pada odpowiedź. – Ważne, że idziemy tam, gdzie będą piękne kobiety i bogaci mężczyźni! Sprawdziło się co do joty! Naszego profesora i paru „młodych” zaprosił niesamowicie bogaty Grek, tylko trochę biedniejszy od Onassisa. Okazał się wystarczająco bogaty, by kilkadziesiąt zaproszonych osób balowało cały dzień i dwie noce. l to jak balowało!
W niedzielę wieczorem uprzedzają mnie koledzy, bym już nie balował zbyt ostro, gdyż a partir de demain trzeba być w klinice przed godziną 7! Tutaj dobrze się piło, balowało i z profesorem było na „ty”, ale od jutra wraca siermiężna rzeczywistość – uprzedzają!

1 Nic bardziej słusznego!
2 Istotnie.
3 Jak dobrze jest żyć!
4 Zawrót głowy od nadmiaru pieniędzy.

Archiwum